Znużonych produkcjami z Hollywood i ich imitacjami, zmęczonych przewidywalnością mistrzów nieprzewidywalności — wysłałbym na dobrą koreańską komedię, albo tragifarsę, albo na horror. Albo na film „Parasite”, jeśli nie macie zanadto czasu, więc wolelibyście wpaść do kina raz a dobrze.
W skrócie i nie paląc: wyobraźcie sobie, że Ferdek Kiepski (tym razem noszący nazwisko Kim) jednak ma ambicje nad siedzenie przed telewizorem i osuszanie kolejnych żółtych puszek, a w dodatku jego syn Waldemar okazał się osobą całkiem obrotną, nie mówiąc o córce Marioli — więc stopniowo wkręcają całą rodzinę do pracy w domu rodziny Parków. Wyobraźcie sobie, że ten dom ma w sobie pewną tajemnicę (mnie od razu na myśl przychodzi „Delicatessen”, więc chyba będę musiał sobie odświeżyć ten film, żeby sprawdzić na ile trafne jest to porównanie) — i oto z lekkiej komedyjki gładko przechodzimy przez czarną komedię, aż po dobry thriller (w tym miejscu wytrawny recenzent poprowadziłby paralelę w kierunku „Lady Snowblood”, odnosząc się do Tarantino — no ale nie mówimy ani o Tarantino, ani o kinie japońskim).
Dalej palić nie będę, bo „Parasite” jest tak pełen suspensów i niespodziewanek, że opowiedzieć tego i tak się nie da — natomiast naprawdę warto wyskoczyć na to do kina. U mnie mocne 8,5/10 — po prostu bardzo dobre, ocierające się o wybitność, dzieło.