Czytając o demonach zbrodni i ogromie cierpienia sprowadzonego na poddanych totalitarnym dyktaturom — oraz dywagując nad ogólnoludzkohumanistycznoprzyszłościowymi wnioskami — można utracić z oczu istotny fakt: każdy opresyjny system oznacza co najmniej realne dolegliwości (a jeśli to system zbrodniczy: ryzyko bycia ofiarą takiej zbrodni). A przecież sęk w tym, że między Hitlerem i Stalinem (Pol-Potem i Mao) musieli zmieścić się zwykli ludzie… O tym przypomina nam autobiograficzne dzieło Nadieżdy Mandelsztam — „Wspomnienia”.
Dla jasności (a może przypomnienia): Nadieżda Mandelsztam była żoną Osipa Mandelsztama, rosyjskiego poety, którego dotknęła przypadłość tego rodzaju, że niespecjalnie odnalazł się w porewolucyjnej rzeczywistości Związku Sowieckiego. Nie żeby knuł i spiskował — po prostu pisał wiersze, a w wierszach opisywał to co widział i myślał. Za jedną z takich „piosenek” trafił pierwszy raz na zsyłkę w 1934 r. („piosenką” nazwał to konwojujący go krasnoarmiejec, który logicznie powiedział, że przecież władza na pewno nie zsyła za jakieś tam piosenki — sęk w tym, że wiersz był poświęcony Stalinowi), a ponieważ nie wyciągnął wniosków ze swoich błędów, w 1938 r. dostał kolejny „wyrok”, który skończył się dlań śmiercią w nie do końca jasnych okolicznościach (Mandelsztam najprawdopodobniej po prostu zmarł z wycieńczenia nie dotarłszy do finalnego miejsca odbywania kary). Część z tych sytuacji, wrażeń i beznadziei Nadieżda Mandelsztam (jej imię tłumaczy się na „Nadzieja” — to ciekawy paradoks) spisała po latach, ku roztropności i rozwadze czytelników — nie unikając sformułowań, które wydawać by się mogło mogą powstać dopiero z dalszej perspektywy czasowej („…pojawiło się przekonanie, że nadszedł już czas by stworzyć doskonałe, wręcz idealne formy życia społecznego, które powinny, ba! muszą zapewnić powszechne szczęście i pomyślność. Ideę tę zrodziły humanistyczne i demokratyczne tendencje wieku dziewiętnastego (…) wiek dwudziesty zmierzał do celu drogą jak najprostszą i szukał zbawienia w żelaznej dyscyplinie, podporządkowując społeczeństwo autorytetowi”.)
Nie będę P.T. Czytelników emablował poezją Mandelsztama (bozia nie dała mi tego zmysłu, nie będę się silił — nawet w muzyce preferuję dzikość rytmów nad subtelną melodię), natomiast z kart książki można dowiedzieć się wielu nieprawdopodobnych rzeczy o życiu tych, którym dano szansę żyć w najlepszym z ustrojów — a także o tym, że jednak nie każdy dał się wówczas oszołomić (wiele spostrzeżeń Nadieżdy Mandelsztam jest nadal bardzo aktualnych).
Dla wielbicieli smaczków zbliżonych do tematyki niniejszego „Czasopisma” garść wyimków:
- w Związku Sowieckim dowód osobisty przez długie lata był… przywilejem i wymarzonym rarytasem. Mieszkańcom wsi (dla jasności: kołchoźnikom) dokumenty tożsamości zaczęto wydawać dopiero za późnego Breżniewa, a chodziło oczywiście o przywiązanie chłopa do ziemi (posiadacz dowodu osobistego miał prawo podróży po ZSRS — prawa tego nie mieli pracujący na roli) i wykluczenie wewnętrznych migracji ludności (zwłaszcza ucieczek z rozkułaczanych i kolektywizowanych ze wsi do miast); skazańcom (takim jak Mandelsztam) dowód osobisty wydawano tylko na określony czas — na tyle krótki, że dokument na trzy miesiące uznany został za wielką uprzejmość władz;
- analogicznie wyglądał temat obowiązku meldunkowego: warunkiem otrzymania pracy w kilkunastu wielkich miastach (Moskwie, Leningradzie, etc.) było zameldowanie, którego warunkiem było posiadanie dowodu osobistego, którego warunkiem było zameldowanie… zamknięty krąg był praktycznie nie do przerwania;
- prawa zameldowania się nie dawał nawet fakt, iż formalnie miało się prawo do mieszkania — Nadieżda Mandelsztam dość długo była formalną właścicielką (takiego określenia używa autorka, nie będę sprawdzał czy za Stalina rzeczywiście była prywatna własność mieszkań) lokalu w Moskwie, ale i tak nie mogła tam zamieszkać (autorka uważa, że właśnie wieloletnie błąkanie się poza systemem mogło uratować ją samą od śmierci);
- jak za Stalina jakaś osobistość wylatywała ze świecznika (zwykle kończąc bardzo marnie) — dzieci w szkole natychmiast wyrywały lub zaklejały odpowiednie strony w swoich podręcznikach, a wydawca encyklopedii przysyłał nabywcom odpowiednie instrukcje co mają zrobić ze swoimi egzemplarzami (co usunąć lub zalepić);
- ciekawe są także uwagi odnoszące się do stosowanej przez bolszewików metody dziel i rządź wobec inteligencji: umiejętnie podpuszczając jednych na drugich nie pozwolili na ich konsolidację, a podzielone środowisko nigdy nie zdecydowało się na wystąpienie w obronie swojej niezależności (zostało nam nieco do ciszy wyborczej, więc nie omieszkam dopowiedzieć, że to identycznie jak teraz…);
- wracając do poezji, bo skoro o poecie mowa: jakie były szanse na przetrwanie twórczości człowieka na indeksie? skoro nie było kserokopiarek, komputerów, serwerów, etc.? Cóż, nie pozostało nic innego jak ręcznie przepisywać wiersze w iluś tam kopiach (ale też nie nazbyt wielu — wiadomo, że im więcej, tym większe ryzyko wpadki) i upychać tu i tam, chowając przed wścibskim aparatem państwowym… (a jak już Osipa Mandelsztama władza chciała finalnie przymknąć, to mu załatwili wypoczynek w sanatorium, gdzie mieli go pod ręką — tam po niego przyjechali i stamtąd go zabrali na zawsze…).
Podsumowując „Wspomnienia” Nadieżdy Mandelsztam to książka naprawdę świetna, dająca dużo do myślenia — my już losu zamęczonych dla dobra przyszłości nie zmienimy, ale zawsze warto pamiętać, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, więc timeo Danaos et dona ferentes… (wiadomo o jakie dary i uszczęśliwianie ludzkości chodzi).