Przyznam się do jeszcze jednego marzenia, którego na pewno nie zrealizuję (poza wypadem na Islandię oraz w Karakorum, bo ani tu, ani tam nie da się z psem): zawsze chciałem polecieć w kosmos. Niezmierzona, nieograniczona — tylko wyobraźnią ograniczona — przestrzeń, to coś dla mnie. Niestety, dzień, w którym zrozumiałem, że co mi po przestrzeni, skoro człowiek i tak ma do dyspozycji co najwyżej kilkanaście metrów sześciennych kabiny, w której siedzi jak w wagonie kolejowym, był ostatnim dniem takich marzeń.
Przypomniałem sobie o tym czytając pasjonującą (jak dla kogo ;-) książkę „Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos”, którą napisał Tom Wolfe.
„Najlepsi”, jak sam tytuł wskazuje, to literacki reportaż poświęcony tym, którzy stanęli do wyścigu ze Związkiem Sowieckim o palmę pierwszeństwa w kosmosie — o kowbojach, bo trzeba było iście ułańskiej fantazji, żeby (pięć dekad po braciach Wright!) przyjąć status człowieka-pocisku, którego rolą jest dać się wystrzelić w przestrzeń. (Dla jasności: sami uczestnicy programu Mercury nie mieli długo wątpliwości, że ich rolą jest być tylko „ludzką małpą” — do projektu wzięto pilotów, ale z założenia kapsuła nie była pilotowana z wewnątrz; nb. właśnie dlatego pierwszym człekokształtnym w kosmosie był szympans, który przeszedł bardzo podobny trening, z tym, że oparty na dość brutalnym uwarunkowaniu…).
Te zmagania oglądamy od samego początku, tj. od wyścigu o przekroczenie bariery prędkości i innych przygód oblatywaczy spod znaku Chucka Yeagera, poprzez rekrutację do projektu, który miał być przedsięwzięciem militarnym, a skończył jako jeszcze jedna instytucja naukowa — poprzez szalone zainteresowanie gwiazdami kosmicznego podboju — aż do momentu, kiedy (w znacznie późniejszej fazie) trzeba było zrobić wszystko, by zaszczytne miano astronauty osiągnął też Ed Dwight (autor wyraźnie sugeruje, że wyniki nieco nagięto, żeby tylko wśród śmiałków pojawił się pierwszy Afro-Amerykanin).
Czyta się nieźle, momentami można się pośmiać; momentami troszkę drażni powłóczysty styl narracji, no ale to być może wynika z tego, że część czytelników woli taki styl nad fakty-fakty-fakty. (Natomiast ciekawostką może być, że książka właściwie jest dość stara, bo jako ’The Right Stuff’ ukazała się 40 lat temu, zaś na polskim rynku ukazała się ćwierć wieku temu pod tytułem „S-Kadra”, też w tłumaczeniu Jana Kraśko… — i nie wiem czy mój wydany przez Agorę e-egzemplarz ©2018 roku z adnotacją ’copyright by for the polish translation by Jan Kraśko’ jest tym samym tłumaczeniem (ze zmienionym tytułem), czy raczej mamy zabieg jak z tłumaczeniami A i R „Mechanicznej pomarańczy”.
Reasumując: warto przeczytać, choćby po to, by przypomnieć sobie, że były kiedyś czasy, gdy odkrywcy i pionierzy naprawdę podejmowali ryzyko wkraczając w nieznane — nie tak jak dziś, kiedy przed eksperymentem tworzymy normy i regulacje, bo przecież delikt, prok i sztraf…