Nawet jeśli ten rok nie będzie najlepszym w naszej górskiej karierze, to raczej nie będzie najgorszym — a z pewnością nie okaże się kompletnie fatalny. Toteż z okazji 10 tygodnia po TPLO w ubiegłą niedzielę wyskoczyliśmy na 10-kilometrową rundę przez Masyw Ślęży — u podnóża tej jakże charakterystycznej góry zdobiącej wrocławski horyzont.
Tradycyjnie wybór padł na mało ambitną traskę — jak już pisałem chętnie nabijamy górskie statystyki w Masywie Ślęży, ale na wierzchołku bywamy arcyrzadko (ściśle rzecz ujmując Kuata łaziła tam pewnie ze 30 razy — ale „szczyt” zaliczyła tylko dwukrotnie). Jednak zamiast ciekawej Ścieżki pod Skałami lub wałęsania się bocznymi ścieżkami, zdecydowaliśmy się na marsz czarnym szlakiem, zgodnie z ruchem wskazówek zegara (z obowiązkowym ominięciem schroniska pod Wieżycą).
Pamiętając jednak, że to nadal tylko dwa i pół miesiąca po reperacji zerwanego więzadła kolanowego nie możemy nadmiernie forsować naszej czworonożnej towarzyszki. Dlatego po przejściu mniej-więcej 1/3 obwodu Ślęży (i zbliżając się do mniej interesującego odcinka szlaku — nie da się ukryć, że południowe zakątki są nieco nudniejsze) zdecydowaliśmy się ustalić azymut powrotny. Początkowo dość stromym szlakiem archeologiczny, później tak jak tygrysy lubią najbardziej (czyli dzikimi ścieżkami, których w Masywie Ślęży nie brakuje) przetrawersowaliśmy do szlaku niebieskiego, którym powróciliśmy do auta.
Szukających inspiracji lub podpowiedzi (przyznam, że niemałą frajdę sprawiają mi słowa, że komuś nasze górskie opiski przydają się więcej niż psu na budę — najlepsze, że takich ludzi spotykamy na żywo) zachęcam do kliknięcia w link do serwisu Mapy.cz — oto jakie 10 kilometrów w 10 tygodni po TPLO zrobiła nasza psinka i my.
(A wszystko wskazuje na to, że w momencie, kiedy tekst idzie na łamy, my znów na szlaku!)