Jakkolwiek pierwsze podejście Konrada Imieli do przełożenia książek Marka Krajewskiego uważam za raczej spalone (por. „Koniec świata w Breslau”) — jak na mój (niewyrobiony) gust troszkę za bardzo na niby-serio to było zrobione, to już podejście drugie „Mock. Czarna burleska” wystawianie na deskach wrocławskiego Teatru Capitol — okazało się strzałem w dziesiątkę.
Zaczynając od początku: idąc do teatru na „Mocka” warto sobie odświeżyć definicję burleski („parodia poważnych tematów (…) w formie plebejska, nierzadko wulgarna (…) opiera się na grupowych tańcach, śpiewach i skeczach, młodych, skąpo ubranych aktorek”) — może się to okazać warunkiem zrozumienia dlaczego tak rzecz opiera się w 100% na śpiewie, w 80% na tańcu, zaś jako takiej fabuły brak (więc nie, w tym sensie spektakl nie przypomina „Trzech muszkieterów”). Jeśli będziemy mieli to na uwadze…
Wystawiona na szacownej scenie Capitolu burleska wydaje się być doskonałym dowodem trafności tej definicji (o ile można sobie pozwolić na definiowanie pojęć wychodząc od życia): jeśli poświęcona policjantowi ze starego miasta Breslau literatura Marka Krajewskiego może wydawać się zbyt brutalna (sam przeczytałem bodajże trzy i chyba mi wystarczało, ale niekoniecznie ze względu na nadmiar brutalności), „Mock. Czarna burleska” podchodzi do losów bohatera (w głównej roli Artur Caturian) w sposób luźniejszy i bardziej skondensowany. (Zaryzykowałbym tezę, że poszczególne piosenki odpowiadają poszczególnym książkom — ale mogę się mylić, bo jakieś reminiscencje udało mi się wydobyć z pamięci słuchając może dwóch utworów.)
Nie oznacza to, że bez znajomości perypetii Eberharda Mocka nie ma co się wybierać do Teatru Capitol — nawet jeśli średnio interesują Was kulisy zbrodni w Breslau lub poczujecie, że jego postać nie jest w spektaklu zbyt mocno eksponowana (nie tylko przez maskę stale skrywającą pół jego oblicza), to nie da się nie uśmiechnąć (szeeeeeeeroko) przy scenicznych i wokalnych popisach dam ulicy (których wizerunkami pozwoliłem sobie zilustrować dzisiejszą recenzję) lub też zachwycić fenomenalnym głosem Emose Uhunmwangho (jak zawsze zebrała najwięcej braw za swój śpiew) czy też roześmiać przy popisach Bartosza Pichera. A po wyjściu z teatru można sobie nawet chwilę pomyśleć, że nie dość, że potrafią zrobić świetny spektakl bez rozbierania się (wreszcie!), to w dodatku „Mock” jest świetny, mimo że nie stoją za nim silne nazwiska Capitolu.
Jak dla mnie bomba, zdecydowanie polecam — bo pamiętajcie, że nawet średni teatr jest piętnaście razy lepszy niż najlepszy film w kinie (bo żywi ludzie starają się dla nas codziennie, bo nie ma dubli, bo tricki siłą rzeczy są oldskólowe i mechaniczne, etc., etc.).