Historia staje się szczególnie fascynująca kiedy zauważymy, iż w istocie jest pewnego rodzaju funkcją logiczną czy algorytmem prowadzącym od zdarzenia A do konsekwencji K — zaś my dopiero z perspektywy czasu jesteśmy w stanie rozpoznać okoliczności tzw. międzyczasu (od B do J). Popatrzmy na II Wojnę Światową, o której niektórzy mówią, że właściwie zaczęła się 7.7.37 (i wielka bitwa radziecko-japońska, która miała miejsce dokładnie dzień przed Westerplatte była jej epizodem); inni twierdzą, że właściwie świat był w stanie wojny od 1914 do 1945 r., z krótkim etapem przygaśnięcia walk (przecież listopad 1918 r. na pewno nie oznaczał pokoju w Europie).
O tym właśnie możemy pomyśleć po przeczytaniu fascynującej książki Margaret MacMillan o ustawiającym lekturę (tak jak lubię najbardziej) „Paryż 1919. Sześć miesięcy, które zmieniły świat: konferencja pokojowa w Paryżu w 1919 roku i próba zakończenia wojny”.
Zaczynając od początku: jedną z wielu różnic między Wielką Wojną a II Wojną Światową jest to, że Niemcy (nie Państwa Centralne, ale kajzerowskie Niemcy) właściwie militarnie jej nie przegrały. Najprawdopodobniej armia była już na skraju porażki (na pewno jesienią 1918 r. na konieczność wstrzymania walk wskazywało nawet jej dowództwo), na pewno na skraju zrewoltowania było społeczeństwo (i nie chodzi tylko o bolszewickie czujki) — ale Ententa nie miała większego zamiaru zdobywać Berlina. Stąd też nie było kapitulacji, lecz tylko rozejm, zaś formalnie wojnę zakończyła seria paktów pokojowych podpisywanych z poszczególnymi pokonanymi państwami (co ciągnęło się to aż do 1920 r.).
Czytając „Sześć miesięcy, które zmieniły świat” przekonujemy się, że nie tylko nic nie było proste — bo każdy jechał do Wersalu z głową pełną ambicji, planów i uprzedzeń, a w dodatku niektórzy musieli się zmierzyć ze swoimi idealistycznymi poglądami, przez co skutki konferencji sięgnęły znacznie dalej, niżby komuś się mogło śnić — albo okazały się kompletnie odmienne od wyobrażeń i zamierzeń.
A mianowicie (bardzo-bardzo wybiórczo i skrótowo, no i z pominięciem spraw polskich):
- hasłem prezydenta Woodrowa Wilsona było „samostanowienie narodów” (najprawdopodobniej od niego zgapił swój postulat W.I. Lenin), które oczywiście każdy rozumiał po swojemu (niektórzy bardzo dosłownie: 1 naród = 1 państwo), co nie zmienia faktu, że także Niemcy w samostanowieniu widzieli sposób na przeciwdziałanie utracie niemieckich ziem (np. Elsass, Lothringen, Provinz Posen czy Oberschlesien) czy możliwości połączenia (nie: przyłączenia) Austrii do Republiki Weimarskiej;
- demokratyczna idea samostanowienia nie przeszkodziła w zgodzie na oderwanie Südtirolu od Austrii i przyłączeniu (jako Alto Adige) do Italii (nb. do dziś pamiętam, jak jadąc przeszło ćwierć wieku temu autostopem w Alpy rozmawiałem z człowiekiem z Bozen („no, no Bolzano”), który śmiejąc się twierdził, że lepiej rozmawia po niemiecku niż włosku — musiało minąć troszkę czasu zanim zrozumiałem ten paradoks; musiałem przeczytać jeszcze kilka książek zanim zrozumiałem dlaczego taki problem (i wyjątek) uczynił Hitler „porzucając” ideę powrotu Południowego Tyrolu do macierzy na rzecz dobrych stosunków z Benito „nigdy ci tego nie zapomnę” Mussolinim;
- czy zgodny z duchem był zakaz połączenia Austrii z resztą ziem niemieckich? Wszakże utrzymanie odrębności było do pewnego stopnia historyczną zaszłością (jeszcze z okolic 1866 r.) lub przyznanie odebranego habsburskiemu państwu Fiume (dzisiejszej Rijeki) Italii zamiast stanowiącym (delikatną) większość mieszkańców Słowianom?
- samostanowienie narodów dzieliło, ale też lepiło — na południowych ziemiach monarchii C.K. powstało Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców (którego sama nazwa dla niektórych orędowników nowego państwa zaprzeczała tej idei), w dodatku nie było jasne, czy dzięki temu po prostu powiększył się obszar Serbii (o podbite ziemie zamieszkałe przez Chorwatów, Słoweńców i Bośniaków, którzy raczej nie walczyli o wyzwolenie spod władzy Austro-Węgier); czy samostanowienie oznacza, że w jednym państwie powinni żyć mówiący jednym językiem Serbowie i Chorwaci? czy jednak powinni mieć państwa osobne, bo ci pierwsi piszą cyrylicą i wyznają prawosławie, zaś katoliccy piszą alfabetem łacińskim? z pewnością nie w duchu samostanowienia do nowego państwa włączono Czarnogórę (której niepodległość była o dobre pokolenie dłuższa niż serbska);
- czy utworzenie Czechosłowacji można uznać za przejaw samostanowienia, skoro większość Słowaków nie chciała wspólnego państwa z Czechami (związek między tymi narodami opierał się wyłącznie na kryterium językowym — przecież nawet w obrębie monarchii C.K. te społeczności podlegały odrębnej władzy politycznej), a rozgraniczenie z Węgrami przeprowadzono troszkę na wariata (co skądinąd od razu wywołało walki?), nie mówiąc o ziemiach etnicznie niemieckich, które przyłączono do Czechosłowacji niejako „w nagrodę” (i zgodnie z założeniem, że Niemcy „uciskali całe narody” — nb. część Niemców sudeckich być może wolała stabilną Czechosłowację od niestabilnej i stojącej na progu rewolucji bolszewickiej Republiki Weimarskiej);
- autorka podkreśla, że cały czas nie brakowało głosów, że tak daleko idąca interpretacja samostanowienia oraz swoboda w rysowaniu na mapie bez uwzględnienia lokalnych uwarunkowań, etc.,etc. będzie zarzewiem przyszłych konfliktów — hasłem przeciwników zbyt daleko idących modyfikacji granic było „czy chcecie utworzyć więcej Alzacji i Lotaryngii?” — m.in. mówili oni, że Niemcy nigdy nie odpuszczą korytarza do Gdańska, wiele mówi późniejsza historia państw narysowanych na mapie na terenach po upadłym Imperium Osmańskim (np. Iraku, Syrii, Libanu, Palestyny) — ale też samej Turcji, która była przewidziana jako łup do podziału (ustaleniom konferencji wersalskiej można przypisać znaczną część niechęci do dziś dzielącej Turków i Greków)
- drugim wielkim oczkiem w głowie Wilsona była Liga Narodów — twór, któremu poświęcił mnóstwo sił i uwagi (i za co dostał nawet Pokojową Nagrodę Nobla), a który nie wypalił od samego początku, a to po tym jak zgody na ratyfikację Traktatu Wersalskiego nie zgodził się amerykański Senat. U.S.A. do Ligi nigdy nie przystąpiły, co nie zmienia faktu, że ta słaba organizacja okazała się zastanawiająco żywotna (formalnie dotrwała aż do 1946 r., czyli przez kilkanaście miesięcy funkcjonowała obok ONZ; ciekawostką niech będzie, że elementem Ligii Narodów była nadal istniejąca Międzynarodowa Organizacja Pracy);
- w rozkroku między „starą” dyplomacją a „nową” demokracją był system mandatowy Ligii Narodów — koncepcja, że niektóre terytoria czy kolonie odebrane przegranym państwom nie mogą już być koloniami, ale jeszcze nie można dać im niepodległości, więc najlepszym sposobem na przyszłość będzie zapewnienie „opieki” ze strony państw wygrywających; co ciekawe koncepcja terytoriów mandatów przyszła niewiele po układach wojennych, które wprost przewidywały dzielenie się zdobyczami (np. układ Sykesa-Picota), czyli były jawnie sprzeczne z zasadą samostanowienia (z czym problemu o tyle nie było, że system mandatowy też nie uwzględniał woli ludów zamieszkujących tereny, które tak łatwo dzieliło się na mapie);
- mandaty dzieliły zresztą aliantów od samego początku, bo jeśli jeszcze Amerykanie i Brytyjczycy wyobrażali sobie, że będą w ten sposób nieść kaganek oświaty i cywilizacji, to z punktu widzenia najbardziej dotkniętej wojną Francji niemożliwe do wyobrażenia było utrzymywanie kontroli nad terytoriami, z których nie będzie można nawet pozyskać rekruta (wszakże Francuzów nadal było mniej niż Niemców), nie było też jasne dlaczego Liga Narodów miałaby posiadać swoje kolonie; przy okazji co gorsza momentami pogłębiano niesprawiedliwości (jak np. w przypadku Szantungu, który Niemcy podstępem oderwali od Chin, który został powierzony — prawie jako zdobycz wojenna — Japonii);
- a to wszystko podlane było ostrym sosem politycznych, historycznych polemik, osobistych animozji, wybujałych ambicji i marzeń, upadających rządów, głodu, chorób — a także obawami, że (wszakże wojna się jeszcze formalnie nie skończyła!) Niemcy wznowią działania, co postawi „zwycięską” Ententę w dość kiepskim położeniu (wszakże olbrzymia część wojsk została zdemobilizowana, a żołnierze wrócili do domów…).
Słowem: warto czytać, by uczyć się historii, bo dzięki perspektywie czasu — i wiedzy jakim to cudem od zdarzenia A doszliśmy do konsekwencji K — możemy starać się choćby oszacować co może przynieść nam przyszłość.
Natomiast „Paryż 1919. Sześć miesięcy, które zmieniły świat: konferencja pokojowa w Paryżu w 1919 roku i próba zakończenia wojny” autorstwa Margaret MacMillan naprawdę bardzo polecam, bo to arcyciekawa, napisana w świetny sposób, z dużą ilością detali (acz nie zanudzający nadmiernym szczególarstwem) rzecz.