Mawiają, że wszystko już było, bo cokolwiek kiedykolwiek powstanie, już dawno temu napisał to Szekspir. Nie wiem czy the Bard napisał scenariusz oryginalnego „Terminatora” (tego samego, który powstał rok po „Powrocie Jedi”), nie wiem też czy to on wymyślił schemat wiecznie potępionej postaci powracającej znienacka z zaświatów lub z przyszłości — ale wiem, że na pewno tego schematu nie wymyślili twórcy filmu „Terminator: Mroczne przeznaczenie”.
Przepis na nowy film wydaje się coraz prostszy: jeśli nie masz pomysłu, weź coś starego, ograj na nowo — skorzystaj z tego, że technika poszła do przodu siedmiomilowymi krokami, więc nawet jeśli są braki scenariusza, to przykryjesz je potęgą obrazu („Blade Runner 2049”); jeśli scenariusz ma się kojarzyć, zawsze można zagrać Conradem („Ad Astra”); jeśli akurat wolne ma stara wyga znana z poprzedniej odsłony, to śmiało można wpleść postać w nowe dzieło (w ten sposób na ekrany wrócił Harrison Ford, nie tylko w „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”); jeśli jest słabo, to po prostu jedzie się opracowaniem („Siedmiu wspaniałych”, „Życzenie śmierci” czasem w pakiecie z obsadą — „(Nie)znajomi”); jeśli jest już naprawdę ciężko (z kasą?), to się po prostu siada i dopisuje dalszą część „T2 Trainspotting”). Byłbym głupio złośliwy, gdybym powiedział, że wszystkie takie rzeczy wychodzą beznadziejnie (właśnie w radiu Druh Sławek puszcza wspaniałe remiksy Jamesa Browna!) — pamiętam też, że przecież bracia Grimm właściwie też niczego nie wymyślili, lecz po prostu pospisywali stare bajania.
Podobnym schematem zagrali twórcy „Terminator: Mroczne przeznaczenie” (schematyczny jest tytuł, włącznie z nieszczęsnym dwukropkiem rozdzielającym jego elementy): cofnęli się w czasie, sprawdzili kto występował na początku, przestawili wajchę w przód, odczekali dwie kadencje, zadzwonili go gubernatora Schwarzeneggera, zadzwonili do Lindy Hamilton, wymazali przeszłość — i znów kazali walczyć swoim bohaterom w imię przeszłości, której nigdy nie było…
Jest głośno, jest dynamicznie, jest nieco patetycznie, jest (apolityczne) odniesienie do sytuacji na granicy Meksyku i U.S.A. — nadal jest mocno „fizyce wbrew” (te fluktuacje stanów skupienia zawsze mnie najbardziej drażniły w tych bajkach o robotach) — bez przelewającego się przez siebie samego gościa byłby to po prostu jeszcze jeden film akcji, a tak mamy dość niestworzony film akcji.
U mnie średnie 6/10 — i już nawet nie wiem czy ogrywanie pewnych tekstów i sytuacji, które już były, to fajne nawiązanie do przeszłości, czy gra pod (starszą) publiczkę, która dobrze pamięta kto mawiał „I’ll be back” (i może prychnąć słysząc z ust nieco uczłowieczonego T-800 „I’ll not be back”).
Chcecie to idźcie, ale nie idąc strasznie wiele nie stracicie.