„Źródłem prawa są konstytucja, są ustawy, są umowy międzynarodowe, natomiast nie znajdziemy tam takiego czy innego wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej” — Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości (w wywiadzie dla Justyny Dobrosz-Oracz)
Czas wreszcie odnieść się do wypowiedzi, która jest klasycznym sofizmatem rozszerzenia („chochołem”), z którym jakże zgrabnie rozprawia się wiceminister sprawiedliwości — iż wyroki TSUE nie są źródłem prawa, więc nie będzie żaden luksemburski kauzyperda za nas decydował jak ma być. Polska jest państwem suwerennym, suwerennie zajmuje się własnym ustawodawstwem, zatem skoro organizacja wymiaru sprawiedliwości jest poza zakresem zainteresowania EU, nikomu nic do tego jak funkcjonuje Krajowa Rada Sądownictwa i zasady odpowiedzialności dyscyplinarnej sądów.
art. 87 ust. 1 Konstytucji RP
Źródłami powszechnie obowiązującego prawa Rzeczypospolitej Polskiej są: Konstytucja, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz rozporządzenia.
Moim zdaniem, jako już rzekłem: wiceminister Warchoł strzela w klasycznego chochoła, czyli trafnie polemizuje z tezą, której… nikt nie wysunął. Otóż oczywiście, że wyroki TSUE nie są źródłem prawa; zgodnie z art. 87 ust. 1 Konstytucji RP źródłem prawa są tylko i wyłącznie sama ustawa zasadnicza, ustawy zwykłe, rozporządzenia wykonawcze i ratyfikowane umowy międzynarodowe — zaś dorobek orzeczniczy źródłem prawa nie jest. Sądy prawa nie tworzą — sądy prawo stosują (przecież prawo, które nie jest stosowane, nie jest prawem, lecz zbiorem literek układających się w wyrazy i zdania) — stosują to prawo, które ktoś (legislatywa) napisał.
Oznacza to, że jeśli jakiś organ wymiaru sprawiedliwości (sąd czy inny trybunał) orzeka w materii, do której jest przeznaczony (w ramach swej kognicji) — stosuje to prawo, zaś skutki stosowania tego prawa określa… takie samo prawo. Jeśli zatem sąd mówi, że przestępca ma pójść do więzienia, to przecież nie zrobił tego dlatego, że tak wymyślił, lecz dlatego, że na to pozwoliło mu prawo (a jeśli czasem są rozbieżności, to też pamiętajcie, że sędziowie tylko czytają przepisy — a piszą je parlamentarzyści). Jeśli inny sąd powie, że decyzja urzędu jest nieważna, to nie dlatego, że sobie uzurpuje takie uprawnienie, lecz dlatego, że jakaś ustawa pozwala poddać decyzje urzędowe takiej ocenie — ze skutkiem określonym w ustawie.
art. 6 ust. 1 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności z 1950 r.
Każdy ma prawo do sprawiedliwego i publicznego rozpatrzenia jego sprawy w rozsądnym terminie przez niezawisły i bezstronny sąd (…)
Dla niedowiarków: załóżmy, że Trybunał Konstytucyjny (taki czy siaki) orzeka o niekonstytucyjności jakiejś ustawy — czy mówimy wówczas, że jego wyrok jest źródłem prawa? Nie, ponieważ jego orzeczenia nie są źródłem powszechnie obowiązującego prawa, natomiast w jego kompetencjach leży ocena tego prawa, włącznie z możliwością „skasowania” prawa sprzecznego z prawem nadrzędnym (niektórzy mówią na to źródło prawa negatywnego, ale to tylko publicystyka).
Przeto jeśli Trybunał Sprawiedliwości EU (lub jakikolwiek inny sąd) orzeka w jakiejś sprawie, to nie wymyśla prawa — to oczywiste, że jego wyroki nie stanowią źródłem prawa — natomiast prawo to stosuje (w toku jakiejś tam wykładni, etc.). Jeśli jednak w jego kognicji leży ocena innego prawa (czyli jest „sądem nad prawem”, a nie „sądem nad stanem faktycznym”), to trudno się dziwić, że skutki jego funkcjonowania dotykają tego prawa (do pewnego stopnia widzimy to w przypadku orzecznictwa WSA i NSA, które generalnie też nie zajmują się stanem faktycznym, lecz orzekają o zgodności z prawem aktów stosujących to prawo, np. decyzji administracyjnych).
Sprowadzając zatem sprawę do niezbędnego finału: skoro jakieś tam ponadnarodowe prawa nakładają na nas (na państwo) obowiązek zagwarantowania prawa do niezawisłego i bezstronnego sądu (analogicznie rzecze art. 45 ust. 1 Konstytucji RP) i jakiś tam ponadnarodowy sąd jest uprawniony do sprawdzania czy władze państwa nie naruszają tego prawa — to gadanie, że „wyroki TSUE nie są źródłem prawa” jest gadaniem czczym, obliczonym tylko i wyłącznie na prostacką ściemę. Pewnie, że nie są i nikt nawet nie udaje, że są.
(Dla jasności: nie wierzę, żeby dr hab. i adwokat Marcin Warchoł tego nie wiedział. Jego zagrywka w chochoła to klasyczny polit-bajer dla tłuszczy — wiadomo, że jak się nie ma co się lubi, to się plecie, co się da.)