motto na dziś: „Nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy” — Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili (ps. „Stalin”)
Pomysł na przeprowadzeni majowych wyborów prezydenckich „wyłącznie w drodze głosowania korespondencyjnego” pojawił się na stole z gracją bejsbola wysuniętego z rękawka podczas partyjki brydża. Toporna jarosławowsko-andrzejowska logika jest następująca: skoro zakaz przemieszczania uzasadnia karaniem mandatami wychodzących do sklepu po piwo, zaś lasy zostały zamknięte także ze względu na zagrożenie pożarowe (takim odkryciem Piotr Müller podzielił się dziś rano ze słuchaczami Trójki), to przecież ludziom trzeba dać chociaż szansę na igrzyska.

Dziś zatem będziemy się dzielić według tego, kto uważa, że przeprowadzone ad hoc głosowanie korespondencyjne to świetny dowód na to, że rząd był i jest znakomicie przygotowany na epidemię koronawirusa — oraz na tych, którzy uważają, że do dowód, że wracam do zasady, że „kto nie z Mieciem, tego zmieciem!”
Analizować projektu (ustawa w sprawie szczególnych zasad przeprowadzania głosowania korespondencyjnego w wyborach Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej zarządzonych w 2020 r.) generalnie nie ma sensu, bo przecież i tak można go skwitować parafrazą dość dobrze znanego porzekadełka — że skrzynka na listy to magiczna szkatułka, wrzucisz co chcesz, wyjdzie Jarosław i spółka (jeśli ktoś nie zna, to jeszcze raz podkreślam: warto czytać książki o historii, nawet jeśli powtarza się ona się najpierw jako tragedia, a później jako farsa).
No bo jak to ma być? Listonosze rozniosą każdemu pakiety wyborcze, a nie rozniosą — przypominam, że piszę te słowa w dniach, kiedy mąż nie może iść obok żony, a przed sklepami rozgrywają się sceny przypominające oblężony Leningrad — koronawirusa? My mamy siedzieć w domu, ale ktoś sobie dobrze policzył, że uda się te wszystkie pojedyncze świstki policzyć?
A może jednak wcale nie chodzi o liczenie, bo przecież — Stalin się nie mylił, Jarosław potwierdzi — że nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy?
Pomijając aspekty praktyczne i zakaźne, a także głoszony przeze mnie miesiąc temu pogląd, iż COVID-19 nie powinien odroczyć wyborów prezydenckich — na swoją obronę mogę mieć tylko to, że nie sądziłem, że władze będą zwalczały chorobę z gracją osiłków dzierżących bejsbole — czy Jarosław i spółka nie widzą, że wyborów (na które składa się także kampania kandydatów) nie ma? Czy Jarosław i spółka nie dostrzegają, że nawet jeśli Andrzejowi Dudzie uda się wygrać (głównie przez tę prawidłowość, która w chwilach obawy nakazuje bezwiednie popierać osoby u steru), to w przyszłości jego druga kadencja będzie odmalowywana w koronie na głowie?
No ale przecież to nieważne, bo liczy się tylko jarosławowsko-andrzejowska logika: skrzynka na listy to magiczna jest szkatułka, wrzucisz kogo zechcesz, wygrać musi Jarosław i spółka…