Ptaszki ćwierkają, że zaczynają wypuszczać, więc chociaż nie wiem czy zaczną nas wpuszczać (w chwili kiedy piszę te słowa Słowacy nie chcą, nie wiem jak reszta) — to chyba nie najgorszy moment, by strzeliły korki za sukces nie-rządu w walce z epidemią. Najostatniejszą butelczyną z prywatnego, pokątnego importu (właśnie minęło pół roku od naszego ostatniego zagranicznego wypadu…), zostawioną na najspecjalniejszą okazję — czyli Vinařství Šebesta Ryzlink vlašský 2016 pozdní sběr.
Jestem nieco złośliwy, bo przecież (przepisuję cyfry po to, żeby w przyszłości rozumieć co sam dziś napisałem) w czwartkowy wieczór, kiedy piszę te słowa, dane dotyczące COVID-19 wyglądają następująco:
- Polska: 28,2 tys. przypadków ogółem, w tym 13,3 tys. aktywnych (przy 29 tys. testów / 1 mln mieszkańców);
- Niemcy: 186,8 tys. przypadków ogółem, w tym 6,8 tys. aktywnych (przy 44 tys. testów / 1 mln mieszkańców);
- Czeska Republika: 9,8 tys. przypadków ogółem, w tym 2,3 tys. aktywnych (przy 56 tys. testów / 1 mln mieszkańców);
- Słowacja: 1,5 tys. przypadków ogółem, w tym 100 aktywnych (przy 35 tys. testów / 1 mln mieszkańców);
co oznacza, że gdyby władze kiedykolwiek próbowały nas przekonać, że tak świetnie sobie poradziły z koronawirusem — ich słowa trzeba traktować przynajmniej z dużą dozą ostrożności (osobiście będę brał je pod uwagę jako zwykłe propagandowe kłamstwo).
Tak czy inaczej, skoro nawet brak okazji może być świetną okazją do odkorkowania świetnego wina — choćby było naprawdę ostatnie, jakie przetrwało w barku — w naszym przypadku dobrą okazją jest także powrót na szlak: odkorkowałem, rozlałem, wypiłem, z Małżonką się podzieliłem.
Butelkę tego włoskiego rieslinga, prosto z Moraw, kupiłem w jakimś czeskim spożywczaku za zawrotną cenę 219,90 koron (zanotowałem). Czyli jak na tutejsze zwyczaje jest naprawdę nietanio — ale warto było.