Nóż ratowniczy (cokolwiek, byle miało przecinak do pasów i zbijak do szyb, nazwa, firma, kolor, etc. — nieważne) to jeden z tych gadżetów, które — oby nigdy się nie przydały — ale które lepiej w aucie wozić, niż prosić. Niech się kurzy, niechaj leży — ale zawsze pod ręką. Przypomnę lub wspomnę o tym z okazji grudnia — tradycyjnego miesiąca pełnego Świąt Prezentów.

Wożę w aucie taki oto dość badziewny egzemplarz (w sumie jakieś no-name) jak na ujęciach. W nazwie ma wprawdzie jakieś U.S.A., ale nie o logo, markę i etykietkę chodzi — nie chodzi nawet o to, żeby był to nóż (ostrze w tym ustrojstwie jest najmniej ważne) — chodzi o to, żeby był:
- bezpieczny, z pewnym chwytem zbijak do szyb — przy pomocy którego łatwo i wygodnie stłuczemy szybę samochodu (po wypadku otwarcie drzwi auta może być utrudnione niemożliwe)
- bezpieczny, z pewnym chwytem przecinak do pasów — którym raz-dwa (i nie kalecząc siebie ani uwalnianej osoby) rozetniemy pas bezpieczeństwa (rozetniemy, bo sięgnięcie do przycisku zwalniającego także może być bardzo trudne).

Mój nóż ratowniczy ma dość tradycyjną formę foldera (z blokadą typu liner-lock), jednak nie upierałbym się: zwykłe ostrze zawsze może się przydać, aczkolwiek przecież młotek ratowniczy może być nawet lepszy (docenią go zapewne głównie kierowcy jeżdżący z dziećmi — młotkiem krzywdę sobie lub komuś zrobić też można, ale na pewno trudniej o to niż w przypadku noża). Ważne, żeby sprzęt dobrze leżał w dłoni nawet w krytycznych momentach — myślę, że taka popierdółka jak CRKT K.E.R.T., choć poręczna, niekoniecznie spełnia te warunki w stu procentach (a zanim wyjmiemy z kieszeni czy torby…).

Taki nieprofesjonalny sprzęcik kosztuje nie więcej niż 10-15 litrów wachy, niby pieniądze wyrzucone w błoto (oby!), ale chyba nie zawadzi go mieć gdzieś w kabinie auta.