Nie będzie wielkim odkryciem powiedzieć, że druga wojna światowa zasłużyła na swoje miano dlatego, że jej teatr obejmował bez mała cały świat, zaś poszczególne elementy dzieliły się i łączyły niekiedy w tak nieoczekiwany sposób, że bez oglądu ogólno-szczególnego nie sposób objąć jej rozumem. W zrozumieniu jednego z wycinków wojny pomóc może książka Ricka Atkinsona, „Armia o świcie. Wojna w Afryce Północnej 1942-1943”.
Tytułem krótkiej dygresji: słyszałem kiedyś z ust uczestnika tamtych wydarzeń opinię dezawuującą zmagania w Afryce Północnej, a to ze względu na szczupłość zaangażowanych sił oraz znaczenie strategiczne. Istotnie, porównując liczbę ludzi rozsianych między Egiptem a Marokiem do pogrzebanych pod Kurskiem czy w Stalingradzie, a także odległość do Berlina dzielącą oba teatry walk, teza taka może wydawać się kusząca — jednak już krótka zabawa w „co by było gdyby?” (Niemcy zablokowali Kanał Sueski, a co gorsza opanowali bliskowschodnie pola roponośne) podpowiada, że byłoby wcale niewesoło.
Rick Atkinson poświęcił swą książkę właśnie jednemu z takich etapów wyciągania kostek domina z fundamentów hitlerowskiego dominium — od Operacji Torch, poprzez ciężkie zmagania w Maroku, bitwę na przełęczy Kasserine, aż do ostatecznej kapitulacji Afrika Korps. Militarnie skromne, politycznie wydarzenia te wcale nie były mniej istotne niż odwrócenie przymierzy z czerwca 1941 r. — ot choćby dlatego, że dawało namiastkę drugiego frontu, którego głośno domagał się Stalin, spowodowało przejście wojsk Państwa Francuskiego na stronę aliantów (druga „zdrada” kolaboranta Darlana skończyła się okupacją terenów pod kontrolą Vichy), ostatecznie wykluczało ryzyko zajęcia Gibraltaru, ale też niszczyło legendę „Lisa Pustyni” (w kategoriach militarnych natomiast były to pierwsze lądowe walki, w których zwycięstwo odnieśli Brytyjczycy — no i pierwszy przypadek działań Amerykanów w tym rejonie świata).
Mocną stroną „Armii o świcie” są smaczki, o których być może nigdzie indziej byśmy nie przeczytali: o tym, że Amerykanie nie mogli się mentalnie odnaleźć w boju z Francuzami (kwestia jeszcze wówczas istniejącej, tradycyjnej sympatii); że angielskie oddziały nierzadko wolały zwinąć Union Jacka i udawać Jankesów (po Mers El Kébir Francuzi czuli się naprawdę w stanie wojny z Brytyjczykami); że najwyraźniej tam uratowały się cztery litery Churchilla („To nie jest koniec. To nie jest jeszcze nawet początek końca. Ale być może to jest koniec początku” — trudno się dziwić, że z talentem do takich bon-motów w końcu dostał literackiego Nobla).
Czy to oznacza, że „Armia o świcie. Wojna w Afryce Północnej 1942-1943” jest książką doskonałą (wszakże Rick Atkinson dostał za nią Nagrodę Pulitzera za dzieło historyczne)? Wszystko zależy, na czym komu zależy: jeśli lubicie detaliczne opisy batalii (jaki oddział którędy podążał), to dzieło Atkinsona powinno dostarczyć mnóstwo pożądanej wiedzy. Dla mnie troszkę męczące i nużące, odrywające uwagę od meritum, ale to oczywiście moja czysto subiektywna opinia (każdy ma swoją).