Rzutem na taśmę, w wieczór przed wieczornym ogłoszeniem pandemicznych obostrzeń — w tym zamknięciu przybytków kultury — udało się nam wybrać do wrocławskiego Teatru Capitol na głośny musical „Lazarus” (ostatnie wielkie dzieło Davida Bowie, jakby ktoś pytał).
Dla jasności: znawcą ani szczególnym miłośnikiem muzycznej twórczości Davida Bowie nie jestem (część kawałków o tyle mi pasuje, że chętnie posłucham w aucie), natomiast do teatru zawsze chętnie się przejdę (zwłaszcza do Capitolu, który potrafi tak odpalić, że skarpetki odpadają — do dziś świetnie pamiętam jak świetnie bawiłem się na „Hair”, „Ścigając zło” czy „Trzech muszkieterach”). Niestety „Lazarusowi” czegoś pod tym względem brakuje i sam już nie wiem czy są to bolączki fabuły, czy po prostu brak kompatybilności z biglem i jajcem, który ekipie z ul. Piłsudskiego wychodzi najlepiej. Rzecz jest podana bardzo na zimno i beznamiętnie, co dotyczy nie tylko samej historii, ale o zgrozo także piosenek — momentami można było odnieść wrażenie, że aktorzy, w obawie przed pandemią, chcą możliwie szybko zrobić swoje i pójść do domu.
Reasumując nie jest źle (widzieliśmy w Capitolu przedstawienia znacznie gorsze), ale nie jest też bardzo dobrze; strzelam, że ciekawszy byłby po prostu set złożony z utworów Davida Bowie („Let’s Dance” dla ubawu, „Space Oddity” dla udziwu), no ale twórca miał inną koncepcję, a przecież nie jest tak prosto zakombinować, bo prawa, prawa, prawa.