Krótko i na temat, ale nam się przyda, bo zaraz idziemy świętować — dziś, czyli 21 marca, przypada nie tylko pierwszy dzień wiosny, ale też Międzynarodowy Dzień Lasów (link do anglojęzycznej Wikipedii, bo polska jest nader lakoniczna).
Wielkie święto lasu zostało ustanowione przez Organizację Narodów Zjednoczonych w 2012 r. jako sygnał, że samo się nie zrobi, więc jeśli się nie zaweźmiemy sami, niedługo po lasach może zostać tylko (smutne) wspomnienie (umiem pokazać przepiękne rewiry w okolicy Wrocławia, które w ciągu ostatnich 2-3 lat stały się oazą kikutów).
Dla przypomnienia: las to nie tylko źródło opału i ekologicznego budulca (przyznam, że zawsze mam niejaki problem z mówieniem o drewnie per „eko”), nie tylko fabryka tlenu i domek dla wielu różnych fajnych zwierząt — ale też zarąbista odskocznia i szansa na prosty odpoczynek dla ludzi.
Moim skromnym zdaniem nic tak nie relaksuje, nic nie pozwala na głębszy reset umysłu niż kilka kwadransów w lesie: masz problem z poukładaniem myśli? wkurzył cię partner? kontrahent nie jarzy najprostszych rzeczy? czas oderwać wzrok od papierzysk czy komputra? Kojąca zieleń (zimą świetnie nadają się lasy iglaste) szum drzew, przebiegający zwierzak — od razu robi się fajowo, bo przecież mens sana in corpore sano.
Mam to szczęście, że jestem w lesie (lub jego okolicach) właściwe codziennie, każdego dnia staram się przedreptać przynajmniej parę kilometrów — do tego właśnie potrzebny mi jest pies; w weekendy wypad do lasu jest oczywistą oczywistością, niezależnie od pogody (odwieść od tego może nas tylko poważniejsza choroba). Nie umiem sobie wyobrazić sobie życia w betonozie (ani też w okolicach stepu, pustyni, etc.) — i chyba autentycznie współczuję osobom, które na łono natury wyskakują przeciętnie raz w roku.
W chwili kiedy niniejszy tekst pojawia się na tutejszych łamach, my czcimy Międzynarodowy Dzień Lasów… w lesie. Pamiętając, że nie było nas, był las — nie będzie nas, będzie las.
Q.E.D.