Wiosna pełną gębą, czas zadbać lub uzupełnić podstawowy sprzęt turystyczny. Wyczyścić i zaimpregnować buty, zacerować skarpety, obadać mapy, wyrychtować plecak, naostrzyć scyzoryk czy co tam kto ma. A jeśli nie ma — porządny nóż zawsze się przyda — więc można się rozejrzeć za nowym, na przykład za takim jak Mora Kansbol.
Gwoli krótkiego przypomnienia: Morakniv to szwedzki producent popularnych — relatywnie tanich, bardzo funkcjonalnych — noży. Zaczątki firmy sięgają przełomu XIX i XX wieku, dziś wyroby tej firmy można zobaczyć w rękach różnej maści łazików i wagabundów. Może noże Mora nie są najbardziej efektowne, wyglądają raczej jak proste narzędzia użytkowe (bliżej im do młotka z hipermarketu, niż pełnego kunsztu dzieła filmowego Hattoriego Hanzō) — taki też jest Kansbol: prosty, niedrogi, wygodny — ale dzięki temu świetnie nadają się do tego, do czego je wymyślono. Takiego sprzętu nie strach zabrać na wycieczkę i intensywnie używać, bo nawet jeśli się zużyje, to wielka tragedia się nie wydarzy.
Podstawowe parametry noża Mora Kansbol prezentują się następująco:
- głownia ze stali nierdzewnej Sandvik 12C27, profil clip-point, szlif scandi; jej grzbiet jest przystosowany do krzesania ognia (tej funkcji nie sprawdzałem);
- rozmiary głowni: długość 109 mm, grubość 2,5 mm, wysokość 22 mm (czyli ostrze jest nieco bardziej „korpulentne” niż w modelu Robust);
- długość rękojeści 116 mm — bez jelca, który czasem by się przydał;
- rękojeść z gumy TPE — bardzo wygodna i przyjemna w dotyku;
- masa noża 100 g (140 g wraz z wygodną polimerową pochwą, którą można też przywiesić na pasku spodni — ja go akurat zawsze noszę w plecaku);
- dostępny w kolorze oliwkowozielonym i pomarańczowym („burnt orange”), tudzież w różnych konfiguracjach jeśli chodzi o pochwę;
- dla rozwiania wątpliwości: Mora Kansbol nie jest nożem typu full-tang — jeśli ktoś potrzebuje ultra-solidności, powinien sięgnąć po model Garberg.
Do czego taki nóż jak Mora Kansbol może się przydać? Przede wszystkim do cięcia i krojenia tego wszystkiego, co trzeba uciąć lub ukroić (tnie pieczywo na szlaku jak dziki, kroi owoce, można nim rozsmarować masło, etc.). Nieźle sprawuje się jako podręczny przydasiek, bo przecież wiele drobnych prac wygodniej wykonać mając coś pod ręką, niż gołymi palcami (o tym, że z czworonogiem do lasu nie ruszam się bez „czegoś” przy sobie już pisałem). Przypuszczam, że jego bardzo prostej w utrzymaniu w należytym porządku (ostrzy się raz-dwa i nie bierze go ruda) stali nie oprze się nic rozsądnie wyobrażalnego — zastrzeżenie o tyle istotne, że nierdzewka jest mniej odporna na toporne traktowanie niż stal węglowa, więc do kopania rowów sięgnąłbym po Morę Robust.
W tym miejscu wypada poświęcić tradycyjny akapit wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy — czyli czy lepszy nóż ze stałą głownią, nóż składany czy scyzoryk? Być może część P.T. Czytelników będzie nieco zaskoczona, ale biorąc pod uwagę moje doświadczenia i przemyślenia, nie mam już wątpliwości: chociaż każdy rodzaj sprzętu bywa lepszy od innego (zależy od okoliczności), jakbym się miał ograniczać, wybrałbym… średniej wielkości Victorinoksa. Najbardziej wszechstronny (winko otworzy, śrubkę dokręci, a i przeciąć coś tam potrafi), najbardziej kompaktowy (lekki i mały, właściwie znika w kieszeni portek), nie wzbudzi popłochu otoczenia. Na przeciwnym biegunie znajduję natomiast foldery, bo to takie ni-przypiął-ni-przyłatał, ale i z ich legalnością w różnych państwach bywa różnie.
Nóż z głownią stałą wad folderów nie ma — przy cięższej pracy nie mamy wrażenia, że zaraz coś się urwie lub złamie — ale też nie ma też zalet zwykłego scyzoryka: brakuje mu korkociągu (scyzoryk bez korkociągu jest jak żołnierz bez buławy marszałkowskiej w plecaku), nie mieści się w kieszeni (nie licząc takich specjalnych, które zdarzają się w niektórych spodniach Fjällräven), no jakoś tak głupio go brać ze sobą, a później nie używać. Aczkolwiek jeśli zależy nam na poczuciu pewności i bezpieczeństwa, komforcie pracy i higienie (zapaćkany scyzoryk potrafi doprowadzić do furii) — inne posiadane przeze mnie noże mierzyć z Kanbsolem się nie mogą. No i nie da się ukryć, że decydując się na Morę dostajemy najwięcej sprzętu za najmniej pieniędzy.
No właśnie, ile kosztuje Mora Kansbol? Łamigłówka godna zadania maturalnego: wyraźnie więcej od nieprzyzwoicie taniego Robusta, ale znacznie mniej niż przyzwoity Victorinox — albo też tyle co 4 butelki wina Polka. Co oznacza, że da się znaleźć tańsze, z pewnością da się kupić lepsze — ale jeśli coś ma być dobre i tanie (bo tanie i dobre), to musi się nazywać Mora.
Zdecydowanie polecam, chociaż to niewątpliwie nie jest sprzęt na każdą, nomen-omen, kieszeń.