Czytałem książki o wojnie z punktu widzenia wodzów i polityków, czytałem takie, w których skupiano się na „szarym człowieku”, znam też te, których autor zanudzał szczególarskimi opisami ruchów poszczególnych jednostek wojskowych. Zawsze najciekawsze są jednak opowieści z pierwszej ręki — naukowcy mają warsztat i umiejętności odsiania rzeczy ważnych od nieistotnych, ale relacja naocznego obserwatora zawsze będzie najwartościowsza, nawet jeśli czasem coś tam przekręci lub nie dostrzeże tego, co najważniejsze.
Dlatego dziś na tutejszych łamach przyszedł czas na recenzję jeszcze jednej książki z żelaznego kanonu — czyli Curzio Malaparte i jego „Kaputt”.
Na początek garść informacji o autorze: Curzio Malaparte (to tylko pseudonim, tak naprawdę autor nazywał się Curt Erich Suckert — Malaparte to oczywiście nawiązanie do nazwiska Buonaparte) był włoskim pisarzem, dziennikarzem i dyplomatą (w l. 20-tych był nawet na placówce w Warszawie jako attaché kuturalny). Początkowo związał się z ruchem faszystowskim, później jednak całkiem krytyczny wobec wobec reżimu Benito Mussoliniego (i nie kryjący swych poglądów, za co nawet zdarzyło mu się coś tam odsiedzieć), po wojnie figlował z komunistami (w maoistycznym rycie tego nurtu; nie dziwi nic biorąc pod uwagę, że faszyzm był ruchem z nurtu socjalnym i socjalistycznym). Natomiast książka „Kaputt” jest efektem jego reporterskich podróży po ogarniętej wojną Europie — nie reportażem, lecz raczej projekcją wyobrażeń przez pryzmat pamięci („prawdziwym zmyśleniem” jak ową formę literacką określał Marek Hłasko); dla polskiego czytelnika książka może być o tyle interesująca, że Malaparte obserwował front z jego przeciwnej strony.
A mianowicie, w sporym skrócie:
- Malaparte na froncie wojny zimowej — opowieść o sowieckich koniach artyleryjskich, które spłoszone pożogą lasu salwowały się ucieczką przez Ładogę, która w tym momencie raptownie zaczęła zamarzać — zatem rano „jezioro wyglądało jak ogromna płyta białego marmuru, w której tkwiły setki łbów końskich”; aż do wiosny fińscy żołnierze siadywali na nich niczym na krzesłach;
- Malaparte na dworze „niemieckiego króla Polski „(Frankreich”)” — przysłuchujący się nazistowskim dygnitarzom, którzy zauważyli, że śmiertelność mieszkańców getta się zmniejszyła odkąd nakazano rodzinie zmarłego ponosić koszty pogrzebu (Hans Frank cierpko zauważa, że naukowcy się pomylili, bo Żydzi nie chcą wymierać, ponieważ cały czas rodzą się żydowskie dzieci);
- Malaparte w getcie warszawskim — i stłoczeni tam Żydzi, widzący człowieka w (dziwnym) mundurze kapitana armii włoskiej, który jednak nie odnosi się do nich z butną wyższością, lecz z pełną rezygnacji uprzejmością („proszę pana”);
- Malaparte w rozmowie z Oswaldem Mosleyem — zastanawiającym się czy Anglicy są już przygotowani do wprowadzenia dyktatury i planujący spotkanie z autorem przy Downing Street;
- Malaparte w Jassach — i rzeź tamtejszych Żydów urządzona przez rumuńskich żołdaków, ale też włoski konsul dający schronienie licznym-lecz-nielicznym w budynku konsulatu („”Pogrom” nie jest słowem niemieckim” — tak miał odnieść się do tej opowieści Frank — „My, Niemcy, kierujemy się w każdej rzeczy rozumem i metodą (…) naukowo.”);
- Malaparte i Max Schmeling — mitologizowany przez Goebbelsa mistrz boksu i bohater wojenny, tłumaczący dygnitarzom spod znaku hakenkreuza „leżałem na noszach, ale wcale nie byłem ranny (…) dostałem okropnych kurczów żołądka. Powiem szczerze — cierpiałem na biegunkę” (i jeszcze raz Hans Frank, który później wystosował do włoskich władz protest, domagając się wyciągnięcia konsekwencji za to, że w opublikowanych artykułach Malaparte przyjął „polski punkt widzenia”);
- Malaparte i dyplomaci Hiszpanii oraz Francji Vichy — „cóż to, pan także już podnosi łapkę?” (to na widok wiadomego gestu powitania) — „nie sądzi pan, że lepiej podnosić jedną łapkę, niż obie?”;
- Malaparte i poglavnik Ante Pavelić — oraz duży kosz ostryg, który okazuje się wypełniony…
obciętymi małżowinami usznymiwyłupionymi oczami; - Malaparte i radzieccy jeńcy — chwalący się, na polecenie swych strażników, umiejętnościami czytania i pisania (niepiśmiennym miała grozić ciężka praca fizyczna), co skończyło się oczywiście bezzwłocznym i bezwzględnym rozstrzelaniem… inteligentów;
- Malaparte i niemieccy żołnierze strzelający do bezpańskich psów („die Hunde! die Hunde!”) na Ukrainie — i natarcie oddziałów pancernych odparte przez tresowane sobaki (a każda z ładunkiem wybuchowym na grzbiecie — nauczona, że smakowity kąsek można znaleźć pod podwoziem czołgu);
- Malaparte i Himmler — najpierw przypadkowe spotkanie w windzie, a później w saunie, gdzie gromada nagich hitlerowców pozdrawiała się dziarskim heil Hitler! unosząc w dłoniach miotełki z brzozowych gałązek;
- Malaparte i niemiecki generał — który idzie łowić fińskiego łososia z silną eskortą, zaś nie potrafiwszy poradzić sobie z opornym stworzeniem, bojąc się ośmieszenia rzuca „dość tego! zastrzelić go!”, na co adiutant wyciąga pistolet z kabury i strzela rybie prosto w głowę;
- Malaparte i Galeazzo Ciano — widzący siebie jako polityczną przeciwwagę dla swojego teścia i szansę na dogadanie się z Aliantami (autor kpi z ministra bezlitośnie, ale przecież prawdą jest, że Ciano dał głowę za udział w spisku przeciwko Mussoliniemu; przyznam, że „Dziennik 1937-43” jego pióra przeczytałbym bardzo chętnie).
Ciekawe: integralną częścią wydania jest posłowie Jerzego W. Borejszy, który zauważa, że książka jest narzędziem autokreacji i tworzenia przez Malapartego mitów dotyczących jego oporu wobec reżimu faszystowskiego i nazistów (jego postawa wobec Hansa Franka była zgoła odmienna od opisywanej), ale też dowodem na to, że jego „prawdziwe zmyślenia” są tak sugestywne, że przeszły do annałów historii (Ante Pavelić był krwawym draniem, ale kosz uszu nie pojawia się nigdzie indziej, oprócz właśnie „Kaputt”).
Reasumując: książka fenomenalna, także ze względu na owe braki i przeinaczenia — bo chociaż nobody’s perfect, to przecież non omnis moriar — zatem na pewno warto przeczytać.