W skrócie i nie paląc: film „Pies” jest o tym, że nieźle pokieraszowany przez służbę weteran wojenny Jason Briggs (w tej roli Channing Tatum) dostaje do wykonania bardzo ważne zadanie — ma przewieźć, na wskroś przez U.S.A., na pogrzeb swojego pana, z którym służył razem w Afganistanie, psa-weterana wojennego. Pies okazuje się być suczką, owczarką belgijską odmiany malinois o imieniu Lulu — ździebko niesympatyczną, bo też nieźle pokieraszowaną przez służbę w tym samym korpusie rangersów (dlatego zaraz po pogrzebie pana ma zostać odwieziona na ostatnią igłę). Briggs nie ma do psów ani serca, ani ręki, więc początki nie są łatwe, wspólnie spędzone kilka dni w drodze sprawiają, że między człowiekiem i psem wytwarza się pewna więź — no i, jak to w życiu bywa, pies wyprowadza człowieka na prostą, a w zamian człowiek daje psu nowe życie (czyli jest happy end).
Z góry uprzedzam, że gdybyście myśleli, że ten ten film to jakieś kino familijne (o gadającym psie lub inne takie bzdety) lub romantyczna komedia, to złudzenia precz — to jest poważna komedia, o poważnych sprawach (jak przyjaźń, zaufanie, etc. — to nie są górnolotne słowa, to są właśnie te słowa, które codziennie płyną z psich oczu; kto to widział, ten wie i rozumie). A gdybyście rozważali wyjście do kina, ale się nieco obawiali, że opowieść może trafiać wyłącznie do zapsiałych miłośników klimatów K-9, spieszę donieść, że wcale nie.
U mnie mocne 7/10 (w tym pół punkcika za główną rolę, chociaż Tatum też wypadł nieźle) — bo lubię lajtowe historie z jakimś tam morałem.
(„Pies” [’Dog’], scenariusz Reid Carolin, Brett Rodriguez; reżyseria Reid Carolin, Channing Tatum; w rolach głównych urocza maliniaczka Lulu i Channing Tatum)