Miło jest zgadzać się z innymi, jeszcze milej, jeśli inni zgadzają się z nami. Od nadmiaru tej miłości niedaleko do koniunkturalizmu i oportunizmu… lekiem na całe zło może być np. wzięcie się za bary z lekturą, z którą niekoniecznie się zgadzamy… a przynajmniej na pierwszy i drugi rzut oka — w moim przypadku jest to np. książka „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś”, autorstwa Howarda Zinna.
Gwoli krótkiego wprowadzenia w temat: Howard Zinn był amerykańskim historykiem, mocno lewicującym socjalistą (’something of an anarchist, something of a socialist. Maybe a democratic socialist’), o poglądach antywojennych (podczas drugiej wojny światowej jako bombardier w lotnictwie m.in. zrzucał napalm na Trzecią Rzeszę), działaczem na rzecz praw człowieka… i to niewątpliwie bardzo mocno ustawia książkę jeśli chodzi o tematykę i klimat.
A ponieważ miło jest żyć zgodnie: pisząc historię Stanów Zjednoczonych autor nie skupia się na przywódcach, prezydentach, generałach, lecz na amerykańskich underdogs — narodach, środowiskach, społecznościach, etc., którym było dane żyć w U.S.A., ale nie było dane zaznać amerykańskiego snu — już choćby wychodząc od paradoksu, iż preambuła do konstytucji z 1787 r. obiecywała, iż ’We the People of the United States’ ustanawiamy to prawo
in Order to form a more perfect Union, establish Justice (…) promote the general Welfare, and secure the Blessings of Liberty to ourselves…
Podczas gdy wcale nie, ponieważ tak sprowadzanym niewolnikom, jak i rdzennym mieszkańcom tej ziemi odmawiano nie tylko sprawiedliwości, dobrobytu i wolności, ale też często po prostu prawa do istnienia. Oczywiście Zinn nie wiąże wszystkich nieszczęść wyłącznie z istnieniem niepodległego państwa: np. mocno polemizuje z mitem „Kolumba-odkrywcy”, bo przecież sam żeglarz stał za pierwszą falą wyniszczenia ludów zamieszkujących Haiti, ale też ciekawie pisze o przyczynach, dla których w wojnie o niepodległość czerwonoskórzy wojownicy zasadniczo poparli Anglię (ano dlatego, że w proklamacji króla Jerzego III po wojnie siedmioletniej wszystkie ziemie na zachód od Appalachów zastrzeżono dla Indian i zakazano ich kolonizacji — wojna o niepodległość była także wojną o nieograniczoną ekspansję).
Podejście do historii od jej „ludowej” strony pozwala Zinnowi postawić tezę, która w swej oczywistej prostocie jest… aż odkrywcza: że zwykle opisuje się dzieje poprzez życiorysy i dokonania przywódców i zwycięzców, ale zapomina, że w bitwach walczą i je wygrywają zwykli żołnierze — zwykli ludzie — którzy też we współczesnych wojnach najwięcej cierpią (zaraz po ludności cywilnej rzecz jasna).
(Do kwestii niewolnictwa, dyskryminacji rasowej i dyskryminowania kobiet nie będę się odnosił, zwróciłem na nie uwagę przy omówce książki „My, naród” Jill Lepore — aczkolwiek dodać mogę, że jak tu nie kochać Howarda Zinna za konstatację, że chociaż po 1920 r. kobiety mogły głosować w wyborach na równi z mężczyznami, aczkolwiek „niewiele zmieniało to ich sytuację”. Wychodzi na to, że problem nie jest w tym kto głosuje, lecz jak głosuje, a marzenia o potężnych ruchach politycznych opartych na tak niepolitycznym kryterium jak np. płeć lub miejsce zamieszkania (piję do wielkiego snu o polskiej partii chłopskiej, która od zawsze miała przykryć wszystkie inne czapkami) można włożyć między bajeczki dla grzecznych dzieci (dodam, że oczywiście autor nie dostrzega, że w sumie sam sobie zaprzecza — no ale takie są właśnie uroki subiektywizmu w publicystyce.)
Momentami Zinn jest też uroczy w swej naiwności, na przykład w tezie, iż kapitalizm jest „z natury walidliwy”, ponieważ „napędza go tylko pragnienie korporacyjnego zysku”, a poza tym jest niestabilny i nieprzewidywalny, a jego skutkiem jest stałe ubóstwo wielu ludzi i okresowe kryzysy — pomijając oczywiście fakt, że kierowanie się żądzą zysku nie jest najgorszą przywarą człowieka (nie tylko w biznesie), zaś kryzysy… nie wiem czy Zinn odwiedził za życia nasz zakątek raju na ziemi…
(Inaczej dziś też brzmią uwagi, że po rozpadzie Związku Radzieckiego nie ma już przyczyn dla utrzymywania budżetów wojskowych i dalszego rozwoju uzbrojenia — miejmy też na uwadze, że wprawdzie książka w biografii Zinna datowana jest na 1980 r., acz późniejsze wydania były uzupełniane, zaś chociaż autor dożył początków putinowskiego ekspansjonizmu, to najwyraźniej tych danych nie było mu dane przelać na jej karty.)
Dla równowagi: Howard Zinn zasadnie pyta, dlaczego tak łatwo utożsamia się patriotyzm z oddaniem władzy i politycznym interesom elitom sprawującym władzę? Przecież interesy rządzących i rządzonych nie muszą iść ręka w rękę, dlaczego zatem tak łatwo społeczeństwo daje się wodzić za nos zagrywkom serwowanym przez rządzących? (Pyta zasadnie, ale znów naiwnie nie zauważa, że przymiotnik „ludowy” („people’s” w oryginale) jest niebezpiecznie blisko wyrazu „populizm”…)
Czy to oznacza, że „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” jest beznadziejna i nie warto tracić na nią czasu? Po stokroć nie!! już choćby dlatego, że czytanie wyłącznie rzeczy, z którymi się zgadzamy, krok tylko dzieli od oportunizmu i koniunkturalizmu (niektórych nachodzi wówczas pokusa wprowadzenia indeksu książek zakazanych — a to już totalitaryzm) — a poza tym taka lektura to niezła gimnastyka dla umysłu.
(Tym razem nie było klasycznej dla tutejszych łamów omówki, bo subiektywny wybór z jakże subiektywnie napisanej książki mógłby się obiektywnie mijać z celem… — niemniej zdecydowanie polecam!)
(Howard Zinn, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś”, [’A People’s History of the United States’], tłum. Andrzej Wojtasik, wyd. Krytyka Polityczna, na papierze 912 str.)