Pożegnanie z Bondem nie oznacza pożegnania z Teatrem Capitol. Tym razem padło na sobotni wieczór i spektakl „Moja ABBA” — co oznacza, że w ramach kącika life-style czas na kolejną amatorską mikro-recenzję (która recenzją nie jest).
O czym jest „Moja ABBA”? Posłużę się cytatem ze strony internetowej Teatru Capitol, otóż:
W przaśnych, PRL-owskich realiach ABBA rzeczywiście była dla mieszkańców wschodniego bloku powiewem czegoś tak niezwykłego i nierealnego, że niemal nadprzyrodzonego. I pewnie są gdzieś w Polsce takie kobiety, jak bohaterka sztuki Tomasza Mana: pani w średnim wieku, zakochana w muzyce ABBY, wyśpiewuje jej piosenki całymi dniami, doprowadzając do szału męża, córkę, sąsiadów i znajomych. Kiedyś marzyła o tym, żeby pojechać na koncert, dziś chciałaby odwiedzić muzeum ABBY w Szwecji.
Wokół tej opowieści aktorzy Teatru Capitol — ze świetną Justyną Antoniak i Maciejem „Dean Martin” Maciejewskim (ale przecież dyrektora Imieli pominąć nie wypada) — wykonali kilka piosenek ABBY. I tu mogę tylko dodać, że zaprezentowane aranżacje — skrzyżowanie beatbox z soulem — przywiodły mi na myśl Manhattan Transfer — i ich opracowanie klasyka jazz-rocka czyli „Birdland:
Podsumowując — recenzje teatralne nie są moją mocną stroną, lepiej wychodzą mi chyba mądrości życiowe ;-) — mogę dodać, że warto chodzić do teatru, bo teatr jest fajny. (A w sekrecie powiem, że nawet kiepska sztuka jest lepsza niż średni film — właśnie dlatego, że tam żywe ludzie, dla każdego z nas…)
Na „ABBĘ” do Teatru Capitol warto iść, właściwie do teatru zawsze warto chodzić. Dlatego stay tuned — już wkrótce kolejne recenzje! :-)