Dziś kilkanaście zdań o temacie, który mnie paskudnie dręczy — a który uważam za niezałatwioną sprawę dotyczącą dość istotnego aspektu praw człowieka jakim jest prawo do sądu — czyli braku równości co do zwrotu kosztów procesu.
Generalną zasadą postępowania cywilnego jest możliwość nałożenia na przegrywającego obowiązku zwrotu wygrywającemu — na jego żądanie — kosztów procesu (art. 98 par. 1 kodeksu postępowania cywilnego). W zależności jednak od tego w jaki sposób strona jest reprezentowana w postępowaniu, zwrot ten oznaczać będzie coś diametralnie innego. Dla stron reprezentowanych przez adwokatów lub radców prawnych zwrot kosztów to po prostu odpowiednia wyliczanka, która nader wymowna jest w przypadku spraw, w których przedmiot sporu jest jak najbardziej policzalny:
1) do 500 zł – 60 zł;
2) powyżej 500 zł do 1.500 zł – 180 zł;
3) powyżej 1.500 zł do 5.000 zł – 600 zł;
4) powyżej 5.000 zł do 10.000 zł – 1.200 zł;
5) powyżej 10.000 zł do 50.000 zł – 2.400 zł;
6) powyżej 50.000 zł do 200.000 zł – 3.600 zł;
7) powyżej 200.000 zł – 7.200 zł.
W oczy rzuca się kompletnie alogiczne powiązanie wynagrodzenia pełnomocnika z wartością przedmiotu sporu, podczas gdy oczywiście sprawa za 100 tys. złotych może być prosta jak konstrukcja cepa, zaś inny spór dotyczący kwoty 6 tysięcy — zawiły i nader skomplikowany. Nie zamierzam nikomu zaglądać do kieszeni, ale ten model jest naprawdę irracjonalny i nie sposób go tłumaczyć większą odpowiedzialnością pełnomocnika w sporach o strasznie drogie sprawy. Jeśli tak postawimy temat, to co: mogę powiedzieć, że sprawy za pięć stówek traktowane są połebkowo?!
Naprawdę gorzej ma strona, która nie korzysta z obsługi profesjonalnego pełnomocnika, lecz idzie do sądu sama lub posyła pracownika etatowego. Choćby pozew, odpowiedź na pozew lub jakiekolwiek inne pisma procesowe pisał mędrek-doradca prawny, choćby była na to faktura, kodeks jest głupio nieubłagany:
art. 98 § 2 kpc
Do niezbędnych kosztów procesu prowadzonego przez stronę osobiście lub przez pełnomocnika, który nie jest adwokatem, radcą prawnym lub rzecznikiem patentowym, zalicza się poniesione przez nią koszty sądowe, koszty przejazdów do sądu strony lub jej pełnomocnika oraz równowartość zarobku utraconego wskutek stawiennictwa w sądzie. Suma kosztów przejazdów i równowartość utraconego zarobku nie może przekraczać wynagrodzenia jednego adwokata wykonującego zawód w siedzibie sądu procesowego.
Sąd nie zaliczy tej faktury, nie przyzna — nawet jeśli dopuści zleceniobiorcę do udziału w postępowaniu jako pełnomocnika (art. 87 par. 1 kpc) — żadnych kosztów świadczenia usługi, nawet tych realnie poniesionych, bez żadnych wydumanych przeliczników. Grosza nie dostanie nawet zwolniony z pracy pracownik, który sam z odwołaniem do sądu pracy sobie nie poradzi, na adwokata go nie stać (albo myśli, że go nie stać), więc znajdzie jakiegoś skrybę, który mu to (za pieniądze) napisze. Teoretycznie sąd przyzna mu tylko koszty przejazdu do sądu oraz zwrot zarobków utraconych. Teoretycznie, ponieważ wprawdzie art. 109 par. 1 zd. 2 kpc nakazuje sądowi orzekać o tych kosztach z urzędu, ale ja się z tym raczej nie spotkałem…
Jestem zdania, że jest to nierówność wobec prawa. Nierówność tego rodzaju, że można mówić o naruszeniu normy konstytucyjnej. Nie sposób znaleźć przesłanek, dla których taka podobne rozstrzygnięcie w podobnej sprawie ma być całkowicie inne jeśli chodzi o zwrot kosztów procesu — tylko i wyłącznie ze względu na sposób reprezentacji strony.