Podejmując decyzję o odmrożeniu kin rząd najwyraźniej nie przypuszczał, że jest szansa na film, który może przyciągnąć przed ekrany widzów… Film „Palm Springs” to świetny dowód, że w tym okropnie jednostajnym i monotonnym od pewnego czasu życiu można czasem oczekiwać na nieoczekiwaną zmianę miejsc.

W skrócie i nie paląc: jest piękny weselny dzień, który przebiega w miarę zgodnie ze scenariuszem, a nazajutrz jest kolejny piękny weselny dzień, który kończy się nieco inaczej, ale to nic, bo przecież dzień później jest ten sam piękny weselny dzień… W tym continuum spotykają się — na dobre i na złe, ale najwyraźniej na zawsze — Nyles i Sarah, dobrze się bawiąc, dokazując, zżywając ze sobą. Wszystko już kiedyś było? No pewnie, przecież dzień świstaka jest przecież wiecznie żywy, a dobrze znane i nieźle ograne tematy nie mogą się nie spodobać kolejnym pokoleniom widzów, zwłaszcza jeśli prowadzą do dobrze znanych (bo wielokrotnie przeżywanych) paradoksów.
Słowem: zagraj to jeszcze raz sam albo i nie sam, bo Andy Samberg i Cristin Milioti tworzą ze sobą uroczą ekranową parę, zaś dobry scenariusz (wiadomo, że najbardziej lubimy rzeczy, które już kiedyś widzieliśmy) — dużo dobrego śmiechu, pogody ducha, etc. — zapewnia mnóstwo poczciwego ubawu. (A jeśli ktoś obawiałby się łatki, że to „komedia romantyczna”, to powiem, że takie romantycznie komedie kupuję od ręki.)
U mnie mocne 7,5/10, duży plus za świeżą obsadę (tych kilka wejść J.K. Simmonsa tradycyjnie robi robotę), doskonałe poczucie humoru, lekkość formy i treści. Naprawdę bardzo fajny film, na który warto wyskoczyć do kina — bo przecież trudno powiedzieć jak długo potrwa to eldorado i rząd się znów zbiesi.