Jeśli nie będziecie mieli na co iść do kina — albo nawet jeśli będziecie mieli na oku coś ciekawego do wyboru — pamiętajcie: dwie godziny oglądania „La La Land” zmarnowane nie będą.

W dużym skrócie — początkujący pianista kochający jazz (Ryan Gosling) spotyka młodą aktorkę na dorobku (Emma Stone, dotąd znałem ją tylko ze świetnego „Birdmana”). Sporo tańca, dużo śpiewu — toć to klasyczny musical (przetańczony w butach siodłatych) z muzyką na najwyższym poziomie („La La Land” wyreżyserował Damien Chazelle, znany z genialnego „Whiplash”) — toć jedną z ról gra John Legend (mnie znany ze świetnej płyty zagranej z The Roots)…
Ogólnie niby nic, niby bajka, niby romans — z niby happy-endem — a jednak „La La Land” naprawdę warto zobaczyć. Zwłaszcza jeśli lubi się w kinie pewnego rodzaju umowne rzeczy (mnie się jakoś skojarzyło z „Artystą”).
A na wieczór — John Legend & The Roots — Hard Times (Live In Studio):
Zdecydowanie polecam! I nawet nie o to chodzi, że film został obsypany jakimiś nagrodami.