Czy coś może zatrzymać psa, który potrafi wdrapywać się na dwutysięczniki? Czy granicą możliwości takiego czworonoga będą Himalaje i Karakorum? Czy to możliwe, by barierą nie do przejścia okazały się pagórasy o wysokości rzadko przekraczającej 500 m n.p.m.?
Dziś będzie o tym jak bardzo zaskoczyły nas Czeska Szwajcaria i Saksońska (Saska) Szwajcaria — i to wcale nie tym, że nie musieliśmy jechać gdzieś w Alpy, żeby dostać w psią kość (link do Mapy.cz).
Czeska Szwajcaria (České Švýcarsko) i Saksońska Szwajcaria (Sächsische Schweiz) — to są dwie nazwy tej samego regionu — położone są w Górach Połabskich (na mapie należy szukać obszaru pomiędzy takimi miejscowościami jak Bad Schandau, Hřensko, Jetřichovice i Saupsdorf). Natomiast Góry Połabskie (Děčínská vrchovina, Elbsandsteingebirge) los rzucił na zachód od Gór Łużyckich (które stanowią najbardziej na zachód wysuniętą część Sudetów; rozpisuję to sobie w miarę dokładnie, bo do ostatniej chwili tkwiłem w błędzie, że będziemy jeszcze w Sudetach).
Z Wrocławia jest to jakieś 230 km, z czego znaczną część można polecieć autostradą A4.
W pewnym skrócie: Czeska Szwajcaria i Saska Szwajcaria to oczywiście piaskowce. Podobne do znanych z naszych Gór Stołowych (w tym okolic Broumovska), ale są wyraźne różnice: w Hejszowinie dominują niewielkie skałki, powycinane w fantazyjne kształty — podczas gdy w Szwajcarii są to raczej wysokie na kilkadziesiąt metrów i bardzo szerokie mury, poprzedzielane stosunkowo głębokimi dolinami.
Na pewno raj dla wspinaczy (chyba jeszcze nie widziałem tak przygotowanych podejść pod skałę), dla lepszych łazików (gdzieś tu jest poprowadzona nawet via ferrata), dla zwykłych spacerowiczów…
Na wypad przeznaczyliśmy okrągłe cztery dni, które po równo podzieliliśmy pomiędzy Děčínską vrchoviną oraz Elbsandsteingebirge. Bez niepotrzebnego owijania w bawełnę: moim subiektywnym zdaniem natura nie obdarzyła miejscówek sprawiedliwie; jakbym wiedział, to co wiem, być może 100% czasu spędzilibyśmy w ojczyźnie niedoszłego króla Polski.
Na pierwszy rzut naszym celem była Černá brána. Ruszając z okolic Dolnej Chřibskiej przez urocze Na Tokáni, początkowo szlakiem rowerowym, później piaszczystą ścieżką, następnie dość głębokim wąwozem wijącym się wśród — a jakże! — piaskowców… cały czas pusto, bo chociaż pogoda świetna, to przecież piątek — aż dotarliśmy do naszego celu.
Tu małe zaskoczenie: Czarna brama leży kilkadziesiąt metrów od granicznego potoku, przez który — przynajmniej na mapie przerzucony jest jakiś mostek — no właśnie: Schönlinder Brücke to pieśń przeszłości, przez Křinice (Kirnitzsch) można próbować przejść, bo woda głęboka nie jest, ale jednak…
Drugi dzień poświęciliśmy na Jetřichovické stěny, które na mapie wyglądały uroczo. Najpierw piaszczystą ścieżką, w gęstniejącym tłumie (bo pogoda, zaiste, przepiękna), pod górę, aż pod Mariiną skałę, gdzie okazało się, że trudności uniemożliwiają wdrapanie się psince. Wdrapawszy się na vyhlidkę na raty, poszliśmy dalej, ku wierzchołkowi Ostroh (484 m n.p.m.), gdzie okazało się, że na skałę noszącą dumną nazwę Rudolf znów nie da się wleźć z suńką…
Kilka kilometrów dalej atrakcja dnia, czyli Šaunštejn: ruiny średniowiecznej warowni posadowionej na szczycie na oko 20-metrowej skały, na którą prowadzi ciasna i stroma, pełna emocji (ciasne schodki, drabinki, klamry) droga. Przy pewnej dozie pecha trzeba się jednak uzbroić w cierpliwość, bo łatwy dostęp do formacji sprawia, że emocje te chce poczuć prawie każdy, co oznacza, że mogą tworzyć się tu naprawdę niezłe korki.
Nagrodą za cierpliwość są wspaniałe panoramy na wszystkie możliwe strony świata, o tyle łatwiejsze do obejrzenia, że wierzchołek jest szeroki, a można się po nim poruszać dzięki licznym (lecz wąskim) mostkom. Na Šaunštejn oczywiście z psem się nie da (chociaż chyba przypominam sobie jegomościa kurczowo ściskającego pod pachą jakiegoś psiaczka…)
(Dla porządku i z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że dalej szlak prowadzi na Malą Pravčicką Bránę, która jednak szczególnie ciekawa nie jest.)
W trzeci dzień podjechaliśmy pod Neumannmühle skąd — wszystko przecież na czuja, gdzie oczy poniosą — dotarliśmy pod skałę Winterstein (389 m n.p.m.). Kolejne emocjonujące podejście (drabinki, klamry, momentami poprowadzone kilkumetrowymi kominami o szerokości kilkudziesięciu centymetrów) prowadzi nas na ruiny Raubschloss (oni umieli się tam urządzić).
Wrażenia nieopisane, bo widoki z Winterstein biją na głowę wszystko co dotąd widzieliśmy — gdzie nie spojrzeć morze drzew, z którego wyłaniają się piaskowcowe wyspy. Zresztą sam wierzchołek też jest niezły, bo chociaż ma sporą powierzchnię (na oko może 15×25 metrów), składa się z kilku bloków skalnych, między którymi zdarzają się niezłe szczeliny.
Spod Winterstein, podążyliśmy, początkowo szlakiem czerwonym, a następnie zielonym, w kierunku wschodnim, ku leżącej nad brzegiem Łaby (zwanej tutaj Elbe) miejscowości Schmilka. Ostry wiraż na ostatnich metrach wprowadził nas na drogę trawersującą strome zbocze kilkadziesiąt metrów nad lustrem rzeki, aż do Kleine Bastei…
Żal, że nie jestem poetą, bo prozą opisać widoków z Kleine Bastei nie można: szeroka i modra Łaba u podnóża, klify wyłaniające się z zielonych zboczy, zjawiskowe — przypominające scenografię filmów opowiadających o przygodach na obcych planetach — piaskowce… Nie razi nawet linia kolejowa, którą co chwila sunie jakiś pociąg.
Po nieco dłuższym odpoczynku czas na odwrót — który oczywiście musi prowadzić lepszym zawijasem na mapie. Zawijas ten miał kolor zielony i prowadził na północny wschód, aż pod Schrammtor — a dalej właśnie zaczęła się owa psia kość. Dochodzisz człowieku do miejsca, z którego nie ma innego wyboru jak: Wildschützensteig lub przez Malerweg w kierunku Gratweg — drabinki, może klamry, sam nie wiem co dokładnie — dość rzec, że w połowie pierwszych drabinko-schodków Kuata zrejterowała w bok…
Przechodząc do sedna: cóż z tego, że wysokość Elbsandsteingebirge rzadko przekracza 500 m n.p.m. (czyli mogłyby się skryć w cieniu Raduni), cóż z tego, że w dolnych partiach mamy rozleniwiające, piaszczyste ścieżki, cóż z tego, że szumi las — skoro nawet kilkunastometrowa bariera skalna może okazać się nie do przejścia ze zwierzakiem?!
Tu mała dygresja: niestety, nie można pokładać pełnego zaufania w mapie Českosaské Švýcarsko / Šluknovsko (wydawnictwo Shocart, skala 1:40000). Według legendy ułatwienia — drabinki, klamry, łańcuchy — powinny być oznaczone poprzecznymi kreskami, jednak w praktyce mapa nie zawiera tej informacji. Dla nas to nie problem, bo na szczęście zawsze wiemy kiedy się wycofać, jednak biorąc pod uwagę, że sporo osób reaguje dość panicznie na widok żelastwa na szlaku, błąd ten uważam za dość istotny (inna sprawa, że „czterdziestka” ze swojej natury jest li tylko protezą dobrej mapy…)
(Ciekawe, że Niemcy myślą jednak o wędrujących z psami — jest sobie oto cała seria przewodników Wanderführer für Hunde, wydawnictwa Fred & Otto, wśród których ukazała się także broszurka poświęcona Szwajcarii Saksońskiej („FRED & OTTO unterwegs in der Sächsischen Schweiz und Dresden”). Gdyby nie dzieląca mnie bariera językowa, pewnie nawet bym się skusił.)
Dzień czwarty zaczął się od krótkiego preludium wschodnim odcinkiem Malerweg, aż do Große Polshorn (379 m n.p.m.), skąd rozpościerają się świetne jesienne panoramy (tym razem w podziwianiu widoków mogła towarzyszyć nam psinka). Następnie dalej w dół, gdzie przeszliśmy potok Kirnitzsch przez most Dreisteigenbrücke. Nieco za Zeghausem niespodzianka: wejście na zielony szlak (nieźle się zapowiadający na mapie zygzak u podnóża skał) zagrodzone wymowną tabliczką z… trupią główką. Drwale tną las!
Chcąc nie chcąc wybraliśmy malowniczą i łagodną dolinką przy potoku Großer Zschandbach, która wyprowadziła nas wprost w ziejącą czernią paszczę Hickelhöhle — szerokiej na blisko 50 i wysokiej na kilkanaście metrów jaskini.
Szczęśliwi czasu nie liczą, jednak wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Z Hickelhöhle udaliśmy się dalej szlakiem czerwonym w kierunku północno-wschodnim, początkowo po naprawdę stromych drewnianych schodkach (najpierw nieźle w górę, a później to samo w dół), po czym przyjemną ścieżką przez las aż do doliny Kirnitzschtal.
Teraz już wzdłuż potoku, poświęcając dwa kwadranse na odpoczynek przy jednym z zabytkowych młynów, z krótkim detour dla zobaczenia ruin Bärenfang (dopiero zobaczywszy wykop w ziemi zrozumiałem, że to po prostu pułapka na niedźwiedzie…) — i tak po 7 godzinach wędrówki dotarliśmy na parking.
Spytacie o wrażenia w skrócie? Tego się nie da opisać. Czeska/Saska Szwajcaria to fenomen jakich mało, mimo pewnego podobieństwa do naszych Gór Stołowych, nie da się ich pomylić. Wbrew pozorom (liczbom opisującym wysokości bezwzględne) wycieczki nie muszą być jednak ekstremalnie łatwe — owszem, bujanie się dolinami można polecić każdemu, jednak wybierając ścieżkę prowadzącą w skały warto mieć na uwadze, że można trafić na Orlą Perć w pigułce.
Sumarycznie oznacza to, że w Elbsandsteingebirge niewątpliwie jeszcze powrócimy, raczej wcześniej niż później — jak widać na załączonych obrazkach nie dotarliśmy przede wszystkim do takich klasyków tematu jak Pravčická brána czy Bastei (chociaż biorąc pod uwagę płochliwość psinki nie wiem czy to dobre miejsca), a także do kilku miejsc, które wyglądają obiecująco — bo to naprawdę fenomenalna miejscówka.