Jeśli szukacie dobrej, inteligentnej i przewrotnej rozrywki na letni wieczór — śmiało można pójść do kina na komedię „Barbie”. Będzie śmiesznie, będzie niegłupio, będzie (auto)ironicznie, i to na kilku poziomach.
W skrócie i nie paląc: w idealnym życiu Barbie w utopijnym świecie Barbie (czarnoskóra Barbie jest prezydentką Barbie Landu, dziewięć Barbie orzeka w Sądzie Najwyższym, etc.,etc.) zaczynają się rysy i cellulitis. Barbie dowiaduje się od Barbie, że przyczyną jest przenikanie się rzeczywistości, a jedyny sposób na zapobieżenie tragedii to wybranie się z misją do świata rzeczywistego i powyjaśnianie tematów. Traf chciał, że w podróż, nieco na przyczepkę, wybrał się także Ken (dotąd prowadzący trutniowe życie Kena) — i tak jak realny świat wstrząsnął Barbie, to Ken się zachwycił: władzą patriarchatu, końmi i męskością, a przenosząc te wzorce stworzył istne Kendom. I Barbie znów musi wziąć sprawy w swoje ręce i podjąć się drugiej (seks)misji.
Dalej już naprawdę nie chcę palić, ale ten film naprawdę warto zobaczyć: dla szałowej scenografii i choreografii, dla sporych pokładów autoironii (Mattel, Robbie; nie przeszkodziły w tym olbrzymie pokłady różu), dla całkiem zgrabnie podanego przekazu (oprócz ostatnich paru minut, kiedy dydaktyzm trzeszczy w zębach). Dla fajnego ubawu, którego nigdy dość.
U mnie 8/10, w czym +1 p.p. za żartobliwość na wysokim poziomie.
(„Barbie” [’Barbie’]; scenariusz Greta Gerwig, Noah Baumbach; reżyseria Greta Gerwig; w roli głównej Margot Robbie, a poza tym Ryan Gosling, America Ferrera, Issa Rae, Simu Liu, Rhea Perlman, Will Ferrell, etc.,etc.)