To się już jakiś czas nie zdarzało, ale znów wraca: kilka dni temu przedzwoniła do mnie researcherka (tak się to pewnie nazywa?) z pewnego popularnego programu telewizyjnego (tak się na to mówi?), celem porozmawiania o tym co wyprawia Lex Superior. Skwapliwie wyraziłem gotowość (jak wiecie nowa odsłona Lege Artis ma być projektem komercyjnym, to zaś wymaga pewnej rozpoznawalności — zatem nie zamierzam już unikać zaproszeń do programów w kąpielówkach ani innych celebryckich spędów).
Tym razem los mojej kariery telewizyjnej był krótszy i boleśniejszy, niż wypowiedź dla mojego ulubionego portalu plotkarskiego. Otóż na pytanie „czy pana zdaniem Lex Superior popełnia przestępstwo?” — uwielbiam takie pytania, ponieważ dowodzą, że dla wielu osób prawo nadal kojarzy się po prostu z więzieniem i kajdanami — zamiast jak sądzę oczekiwanego „tak, oczywiście, to wielka afera, którą szacuję na tuzin lat za kratami!! dziwię się, że ci zwyrodnialcy jeszcze chodzą na wolności!!!”, pozwoliłem sobie na pewien niuans: że mechanizm jest do bani i na pewno jest to prymitywne naciągactwo, że chyba groźba karalna, ale czy oszustwo — nie wiem. Ale przecież prawo karne to nie mój konik, ale z punktu widzenia prawa autorskiego…
Niestety, taka niemęska odpowiedź nie spodobała się istocie po drugiej stronie słuchawki. Usłyszałem:
A to dziękuję, bo ja chciałam porozmawiać na ten temat z prawnikiem!
i bach! słuchawką!
Cóż, rozumiem, że w popularnych programach telewizyjnych ma być ostro i do przodu, że nie czas i nie miejsce tam na dygresje, niuanse i wątpliwości, że jest zbrodnia, to musi być i kara, a lepszym prawnikiem jest ten, kto wyrecytuje najwyższe możliwe zagrożenie — i podkreśli, że odsiadka będzie bezwarunkowa.
Przykro mi, że nie potrafię spełnić takich, przecież nie wygórowanych, oczekiwań…