Co człowiek może zrobić z ciepłym wieczorem, jeśli w sobotę nie był w górach, a chce zrobić coś pożytecznego? Najlepiej pójść do kina, na jakąś dobrą, odświeżającą komedię. W ten właśnie sposób trafiliśmy na film „Tully” — zachęceni opisem dystrybutora, który mówi o tym dziele jako o komedii.
W pewnym skrócie: matka trojga dzieci (w roli głównej Charlize Theron, jakże inna niż w „Atomic Blonde”) otrzymuje nieoczekiwane wsparcie nocnej niani, tytułowej Tully. Nieco szalona ale mądra dziewczyna rychło okazuje się nie tylko pomocnicą, ale i powiernicą, między kobietami tworzy się silna więź. Tully nie tylko pomaga przy najmłodszej córce, sprząta i piecze wspaniałe ciasteczka, ale podnosi na duchu i z dużą mądrością tłumaczy — jak radzić sobie samemu (samej) w życiu.
Samemu, bo tajemnicza i niecodzienna niania okazuje się kimś innym, niżby mogło się wydawać…
I nie, „Tully” nie jest komedią — jasne, są momenty do śmiechu, są do pomyślunku — ale „Tully” obok komedii nawet nie leżało. Dystrybutor (?) z premedytacją (?) wprowadza odbiorcę w błąd, co może skończyć się dla filmu źle, bo widz idący na to z tezą może wyjść z kina rozczarowany — ale odbiorca nastawiony na kawałek dobrego kina powinien być zadowolony.
U mnie mocne 7/10, plus za dobrą rolę Charlize Theron i fajną (na szczęście nie tak pokręconą jak w „Zabiciu świętego jelenia”) nieoczywistość.