Hadko w tych czasach iść do kina i się przyznawać, że było się w kinie… Zatem z kronikarskiego obowiązku: wszystko już było, więc wszystko musi być jeszcze raz, toteż drobnego odświeżenia doznała także postać człowieka-nietoperza, tym razem we wcieleniu Roberta Pattisona. Mowa oczywiście o filmie „Batman” (w oryginale dość wymowne ’The Batman’).
W skrócie i nie paląc: jeśli ktoś (jak ja) ma wciąż w pamięci kolorowe, szalone, pulsujące w rytmie muzyki Prince’a dzieło Tima Burtona — to nie jest powrót do tamtych klimatów (chciałoby się rzec: Riggan Thomson się nie skusił). Jeśli komuś do gustu przypadł raczej ten nieco sepleniący, kryjący się pod maską dandysa i libertyna, Bruce Wayne (już sprzed przeszło półtorej dekady!) — to też nie to. Współczesny „Batman” to po prostu mroczny kryminał płynnie przechodzący w film akcji… płynnie, acz nieco za długo (rzecz trwa 3 godziny bez mała — mnie się wydaje, że tu było wątków na dwa odrębne filmy, każdy powiedzmy dwugodzinny; pierwszy bardzo dobry kryminał (troszkę w stylu „Siedem”), ten drugi, bardziej napieprzanka, wymagałby pewnego podszlifowania).
U mnie… „Joker” dostał notę prawie maksymalną (nadal uważam, że to film wręcz wybitny) natomiast dzisiejszemu „Batmanowi” na pewno przy jego złym adwersarzu wychodzą pewne słabostki — więc oceniam go zaledwie na 7/10. Gdyby twórcy zatrzymali się na wątkach kryminalnych (bez wciągania w to postaci człowieka-nietoperza), nota byłaby wyższa, ale Bruce Wayne bez tego cierpkiego posmaku dekadenckiego szaleństwa nie jest wart więcej.
(„Batman” [’The Batman’], scenariusz Matt Reeves, Peter Craig; reżyseria Matt Reeves; w rolach głównych Robert Pattison, Zoë Kravitz, Jeffrey Wright, Colin Farrell, Paul Dano, John Turturro, Andy Serkis)