Poprzedniemu filmowi Wesa Andersona (był to „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”) recenzji na tutejszych łamach oszczędziłem; wróciwszy wczoraj wieczorem z najnowszego dzieła tego twórcy — był to film „Asteroid City” — wiem, że jeśli Wes Anderson coś jeszcze nakręci, pójścia do kina raczej sobie oszczędzę.
O czym jest „Asteroid City”, pisał nie będę; nawet nie to, żebym się bał, że spalę i nawet nie to, że nie da się tego zrozumieć. Natomiast mogę napisać, iż — moim, subiektywnym zdaniem — ten film jest o niczym, tj. chociaż fabuła jest, to poszczególne wątki są sklejone na ślinę i dobrą wiarę, a największym spoiwem chyba są… kolory: pustynno-pastelowe w ujęciach „plenerowych” oraz pełna monochromatyczność w ujęciach „teatralnych”. Poza tym świetna obsada i — jak zawsze u Andersona — przemyślana scenografia, i… no właśnie: u mnie słabe 4,5/10, i to przy punkcie dodatnim za obsadę i scenografię, (ale po dwa punkty ujemne za to, że autor zapomniał, iż ani sama obsada, ani scenografia filmu nie robią). I za to, że niby komedia, a ziewałem bardziej, niż na znacznie dłuższym „Wicku”.
(Dla jasności: jakiś czas temu odświeżyłem sobie „Wyspę psów” i nadal uważam, że to świetny film, ale twórczość Andersona staje się nieco zbyt wielkim ryzykiem — przez to, że te filmy faktycznie powstają jak od jednego sznytu.)
(„Asteroid City”, [’Asteroid City’], scenariusz Wes Anderson, Roman Coppola; reżyseria Wes Anderson; w rolach głównych Jason Schwartzman, Scarlett Johansson, Tom Hanks, Jeffrey Wright, a także m.in. Tilda Swinton, Bryan Cranston, Edward Norton, Adrien Brody, Steve Carell, Willem Defoe, Margot Robbie)