Krótko i na temat, bo chociaż poprzednia odsłona przygód Baby Yagi do gustu mi nie przypadła, właśnie wróciliśmy z kina i… mimo tego, że na ekranie znów można było zobaczyć fajnego belga — czas odsapnąć.
W skrócie i nie paląc… chociaż: co tu właściwie można spalić: chciało zabić Wicka wielu, więc Wicek musiał zabić ich po koleju, i tak da capo al fine (nie wiadomo właściwie ilu adwersarzy zgładził, bo prawie każdego musiał zgładzić kilkakrotnie). I tyle.
U mnie słabe 5/10: minus półtora punktu za to, że film jest o półtorej godziny za długi — tych 169 minut niby nie czuć, bo cały czas coś się dzieje, ale jak człowiek pomyśli, to właściwie niespecjalnie wiadomo co się dzieje — i jeszcze minus jeden punkt za brak fabuły (tak, w tzw. międzyczasie doobejrzałem dwie pierwsze część eposu i z ubolewaniem muszę powiedzieć, że jeśli na początku była jakaś myśl, to ona po drodze kompletnie zaginęła), a także minus pół za podlanie dzieła karykaturalną, zmanieryzowaną dozą noire’u (plus pół punktu za malinoisa nic nie ratuje). (Aha, dałbym minus jeden za drewnianą rolę głównego bohatera, ale wówczas ten film wylądowałby na skali gdzieś w okolicach „Niebezpiecznych dżentelmenów”, a na to jednak nie zasługuje.)
Na Wicka numer pięć na pewno nie pójdę — rozumiem konwencję, ale jej kompletnie nie kupuję.
(„John Wick 4”, (’John Wick: Chapter 4′), scenariusz Michael Finch, Shay Hatten, reżyseria Chad Stahelski, w roli głównej Keanu Reeves, a poza tym Donnie Yen, Bill Skarsgård, Shamier Anderson, Ian McShane)