Rok temu pisałem na tutejszych łamach, że po latach znów zaczęło brać mnie na cięższe rytmy, a skoro dni krótkie i podstępnie posępne, a hejvi metal to nie taki detal… z radością odkorkowałem butelczynę rumuńskiego czerwonego wytrawnego wina Domeniile Vînju Mare Fetească neagră, którego etykietę zdobi piękny konterfekt nadobnego Vlada Ţepeşa (jak sądzę).
…i od razu przechodząc do dygresji: jeśli przeszło trzy dekady temu doznałem fascynacji klasycznym kawałkiem „Black Metal”, to teraz — z czasem człek szerzej patrzy na świat, dostrzega, że nie jest on tylko czarno-biały, że nawet odcienie szarości mogą się od siebie różnić co najmniej na 256 sposobów (chyba że ma klapki na oczach) — nie mogłem nie dostrzec jego fenomenalnego coveru.
Troszkę na prześmiewczo, troszkę w stylu Johnny’ego Casha — ortodoksi zachwyceni nie będą, ale przecież ortodoksów nie zachwyci nic, co nie jest stuprocentowo ortodoksyjne — mnie się podoba zarąbiście…
…podobnie rzecz jasna jak ta Fetească neagră, którą zakupiłem podczas wakacyjnych wojaży przez piękną Rumunię…

…pamiętając, że jakoś tak mam, że wina białe pijam od wiosny, wówczas też leci u mnie raczej funk i wczesne disco; od jesieni muzyka wchodzi nieco konkretniejsza, a wino preferuję cięższe, czerwone. Moje oczekiwania spełniło z nawiązką, bo chociaż tanio nie było (to ciekawe, ale w sumie rumuńskie wina w Rumunii są droższe, niż morawskie w Czeskiej Republice), więc z pewnością kiedyś jeszcze tam powrócę po więcej.
(Domeniile Vînju Mare Fetească neagră, fot. Olgierd Rudak, CC BY-SA 4.0)