Istnieje taka świecka tradycja, iż na tutejszych łamach znaleźć można komentarz po każdym Bondzie oraz po każdych wyborach prezydenckich w U.S.A. (ciekawe, że w 2008 r. moje wrażenia po obejrzeniu „Quantum of Solace” opisałem tuż po analizie potencjalnych konsekwencji wyboru Obaracka Obamy). Tej tradycji powinno stać się jej zadość także po wtorku po pierwszym poniedziałku listopada roku 2024 r. — czyli po głosowaniu zwiastującym powrót Donalda Trumpa do władzy.
Po Trumpie nie płakałem, toteż nie zamierzam także płakać przez Trumpa.
Nie będę jednak ukrywał, że na widok wyników głosowania troszkę mnie zatkało. Donald Trump to przecież nie tylko drugi prezydent Stanów Zjednoczonych, który powraca do Białego Domu na drugą kadencję po przerwie (i po przegranych wyborach 4 lata temu), ale też pierwszy prezydent, wobec którego dwukrotnie zastosowano procedurę impeachmentu.
To także pierwszy przypadek, kiedy prezydenturę obejmie osoba uznana winną popełnienia przestępstwa. (Dla przypomnienia: w innej sprawie wymiernie przysłużył się mu Sąd Najwyższy, orzekając, iż immunitet głowy państwa dotyczy także aktów prezydenta — a więc obejmuje także podżeganie do szturmu na Kapitol (Trump v. United States (2024); coś tam jeszcze się za nim wlecze.) Nie zapominajmy o wcale niemałej ilości współpracowników i popleczników Trumpa skazanych za przestępstwa popełnione w związku z jego prezydenturą (I znów dygresja: Roger Stone został przez Donalda Trumpa ułaskawiony — a jak pięćdziesiąt lat temu Gerald Ford „w ciemno” ułaskawił Nixona, to wyborcy mu tego nigdy nie wybaczyli.)
Nie wiem co się stało z Amerykanami, że taki „detal” dotyczący uczciwości kandydata przestał przeszkadzać. Czy górę wziął krzykliwy populizm i obietnica załatwienia wszystkich problemów od ręki? Umiejętne udawanie swojskiego chłopaka — w kontrze do chętnie otaczającej się celebrytami Kamali Harris? A może kluczowa okazała się (z daleka trudno mi oceniać) miałkość kandydatki Demokratów, która, choć o niebo sympatyczniejsza od kandydata Republikanów, ponoć nie mogła się pochwalić żadnym konkretem, ani w programie wyborczym, ani w ciągu czterech lat wiceprezydentury? Biorąc pod uwagę aplauz i zaakceptowanie nie wydaje mi się, by chodziło tu o brak alternatywy i wybór pomiędzy dżumą a cholerą…
Ciarki przez plecy przechodzą jednak na myśl co Trump może nawywijać w polityce międzynarodowej. Byłoby miło gdyby udało mu się w jeden dzień skończyć wojnę rosyjsko-ukraińską — gorzej, że jego pomoc wcale nie musi być korzystna dla Ukrainy, a więc i dla Polski. (Przez ostatnie dwa lata regularny kontakt z Putinem miał mieć Elon Musk, o którym mówi się, że obejmie prominentne stanowisko w administracji.) Nie można też pomijać jego legendarnej kłótliwości i łatwości w obrażaniu ludzi — nieskrępowany myśleniem o kolejnej kadencji może tu rozwinąć skrzydła, ze szkodą dla wszystkich.
Nie wykluczam, że prezydentura Trumpa będzie miała, raczej dość przypadkowo, także pozytywne skutki. I nie, nie wierzę (o ile kiedykolwiek wierzyłem) w jego niezależność i nieskrępowanie wobec nacisków tuzów waszyngtońskiej polityki: chodzi mi raczej o to, że ryzyko amerykańskiego izolacjonizmu — gdzieś tam mówi się nawet o wyjściu U.S.A. z NATO — powinno przełożyć się na większe zainteresowanie Europy własnym bezpieczeństwem. Pakt Północnoatlantycki jest kluczowy dla bezpieczeństwa naszego zakątka świata, ale od nadmiaru głowa nie boli, więc gdyby miała odżyć idea militarnej organizacji (na modłę wzmocnionej Unii Zachodnioeuropejskiej), to źle by się nie stało.
(A jak to dalej będzie, to zobaczymy, tak naprawdę chciałem po prostu napisać, że strasznie się dziwię, że można głosować na taką oczajduszę — jak widać przyzwoitość w polityce coraz mniej znaczy nie tylko w Polsce.)