Niedużo brakowało, a i ta książka trafiłaby na listę odpuszczonych w pół brodu — Pipes niewątpliwie wielką wiedzę ma, ale czy to kwestia tłumaczenia, czy też jego własnych cech — jakoś nie wszystko mi się łatwo czyta („Rewolucja rosyjska” jest tak super, że przeczytałem ją dwa razy).
Skoro jednak udało mi się ukończyć, to czas na recenzję — dziś zatem krótka recenzja książki, której autorem jest Richard Pipes, a jej tytuł to „Czerwone Imperium. Powstanie Związku Sowieckiego”.

„Czerwone imperium” zaczyna się gdzieś tam pod koniec „Rewolucji”: carat odchodzi w niepamięć, wiosną 1918 r. bolszewicy spłacają swoje długi wobec Państw Centralnych (skutkiem Pokoju brzeskiego jest zajęcie zachodnich prowincji przez Niemcy oraz parcie Turcji na Kaukaz). Bolszewicy szukają każdego możliwego sposobu na zawładnięcie duszami Rosjan i innych mieszkańców upadającego imperium: tam gdzie to niezbędne, przydać ma się leninowskie hasło „samostanowienia narodów” — które obowiązywać ma dopóty, dopóki odpowiada perspektywie rewolucji proletariackiej — poza tym to klasyczne „dziel i rządź”. Wśród części ludności odzywają się, wcale nie bez udziału wojny, nuty nacjonalistyczne (Azerowie i Ormianie w cieniu Turków).
Do tego wszędzie rośnie konkurencja: z lekcji historii wiemy, że Marszałek Piłsudski chciał odseparować II RP od groźnego sąsiada pasem niepodległych (lecz sfederowanych) państw — z państwowości w Kijowie wyszły nici, a konkurencja skończyła się wchłonięciem olbrzymich połaci Ukrainy do Sojuza (nb. „Czerwone imperium” pokazuje skąd mogły wziąć się dzisiejsze podziały w rejonie Donbasu). Taką samą konkurencją na Kaukazie była właśnie Turcja; na Ukrainie, Białorusi i nad Bałtykiem — przed listopadem 1918 r. — Niemcy; później Litwa, Łotwa i Estonia. Na Dalekim Wschodzie — Japonia oraz rządy-efemerydy władające obszarami za Uralem.
Konsekwencje zwycięstwa bolszewików okazały się trwalsze niżby współcześni przypuszczali. Po niedługich fluktuacjach dotyczących formalizmów (obwody i republiki autonomiczne vs. uznanie prawno-międzynarodowego statusu suwerennych republik radzieckich, które cały czas miały zachowane prawo oderwania się). Komunistów na Kremlu już nie ma — ale tamta polityka trzyma się dobrze (nb. warto zauważyć, że właśnie jeszcze większa bezwzględność w realizacji aspiracji wielkoruskich przekonała wielu Białych do reżimu bolszewickiego).
Książka powstała dość dawno temu (jej pierwsze wydanie ukazało się rok po śmierci Stalina), na szczęście Richard Pipes nie zostawia rzeczy takimi jakie one były: w posłowiu do wydania, które przeczytałem (elektronicznie), znajdują się odniesienia do końca XX wieku, który w przypadku ZSRS skończył się dość szczęśliwym zgonem (porozumienie białowieskie z grudnia 1991 r.) oraz powołaniem (lub odtworzeniem) kilkunastu niepodległych państw… i tak aż do początku wieku XXI, kiedy to Putin najpierw miał stwierdzić, ze rozpad Związku Sowieckiego to „największa katastrofa” (sic!) poprzedniego stulecia — aby następnie zaanektować część terytoriów Gruzji (2008 r.) i Ukrainy (gdzie po bezkrwawym przejęciu Krymu nadal toczą się walki o wschodnie kresy państwa).
Obawiam się, że jeśli ktoś uważa, że to jest całkiem inna historia, to się bardzo grubo myli — dlatego też książki o historii zawsze warto czytać (ze zrozumieniem). Tak czy inaczej na moskiewską propagandę zawsze warto mieć baczenie, bo pod pozorem niewinnego i całkiem logicznego zestawienia czają się prymitywne kłamstwo i obłuda, a później knut, kańczug i kajdany.