Nie od dziś zwykłem mawiać, że kryminały i sensację bardzo lubię, ale w kinie — bo szybciej, krócej, bardziej dynamicznie, obrazowo (ważne dla wzrokowca) — zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcam na czytanie nieco innych historyjek (których znów nie lubię w innej postaci). Tak czy inaczej na tegorocznej liście książek niezrecenzowanych lub niedoczytanych jest parę książek autorstwa Jo Nesbø — toteż nie ma się co dziwić, że trafiliśmy do kina na film „Pierwszy śnieg”.

Bez owijania w bawełnę: MISTER REŻYSER najwyraźniej postanowił zrobić z widzów mrożonego bałwana. Pal licho odstępstwa od oryginalnej twórczości Nesbø (fani Harry’ego Hole na pewno nie wybaczą) — po prostu fabuła jest cienka jak lód w marcu, napięcia i akcji praktycznie brak (najfajniej wypada chyba pomarańczowa Gelenda na białym śniegu), aktorstwo… Sam siebie przeszedł chyba Val Kilmer w roli cienia własnego cienia (i z raczej cudzym głosem).
Każde słowo więcej tej recenzji to zmarnowany czas. „Pierwszy śnieg” to kawał słabego, drętwego kina, które trudno nazwać sensacyjnym — naprawdę dawno się tak nie zawiodłem na filmie kryminalnym. (Ciekawe, że MISTER REŻYSER odpowiada także za „Tinker Tailor Soldier Spy” — ciekawe czy to „The Snowman” jest wtopą, czy tamten świetny film był przypadkowym sukcesem?)
Zdecydowanie nie polecam.