Odkrywczy, inspirujący, pozostawiający w zadumie, zaskakujący, bezkompromisowy nietuzinkowy, trudny, niekonwencjonalny, głęboki, pełen odwołań do klasyki, odważny, poetycki, działający na wyobraźnię, surrealistyczny, pełen moralistycznego przesłania, kontrowersyjny. Z pewnością znajdziecie kilka recenzji filmu „Dom, który zbudował Jack”, które skupią się na najlepszych stronach tego dzieła.

W przedmowie do filmu Lars von Trier (scenarzysta i reżyser) lojalnie ostrzega, że podczas jego premiery podczas festiwalu w Cannes 100 osób wyszło z kina (i prosi, by już teraz sprawdzić gdzie są drzwi). Cóż, nie da się ukryć, że w tym przypadku von Trier był uczciwy — z tym, że uczciwość byłaby jeszcze pełniejsza, gdyby to ostrzeżenie znajdowało się w repertuarze kinowym. W mylnym błędzie, kto pomyśli, że chęć opuszczenia kina może wywołać drastyczność scen. „Dom, który zbudował Jack” jest po prostu okrutnie nudny: zbyt wydumany, przebajerzony, rozwlekły i za długi (155 minut?!) — a w dodatku tam, gdzie scenarzyście skończyły się pomysły, w ręce najwyraźniej wpadł egzemplarz „Boskiej komedii” Dantego.
W efekcie dostajemy utwór, który zamiast trzymać się konwencji (co przecież w przypadku dreszczowca nie jest ani wadą, ani zaletą) odpycha się od niej z całych sił — odpycha, bo przecież pierwsze dwadzieścia minut (te z Umą Thurman) zwiastują film co najmniej niezły. A później…
Dawno nie miałem ochoty wyjść z kina, przecież wytrzymałem nawet całą „Hiszpankę” — tymczasem dziś chyba cztery razy zgłaszałem gotowość do odpalenia wrotek.
U mnie nędzne 2,5/10 — wielki minus za pseudo-filozoficzne rozważania, za końcowy totalny banał rodem z kiepskiego sci-fi; lekki plus za niezłego Dillona (miał facet pecha…).
A może po prostu wielkie niezrozumienie (oczywiście recenzja ma charakter subiektywny, proszę pamiętać, że mogę być zbyt prostym człowiekiem na tak wyrafinowane rzeczy).