Jeśli film o wspinaczce na żywca na El Capitana to dla Was za dużo (lub za mało), warto sięgnąć po nieco wcześniejsze dzieło Jimmiego China — czyli nieco bardziej autobiograficzny, dokumentalny film „Meru”.
„Meru” to opowieść o wyzwaniu jakie podejmuje trzech współczesnych muszkieterów — Conrad Anker, Jimmy Chin i Renan Ozturk (nie pytajcie mnie, kto z nich którą dumasowską rolę mógłby objąć): wspiąć się na Meru Peak w indyjskiej części Himalajów.
Tytułowa bohaterka nie jest naj-naj górą ze snów prawdziwych himalaistów zainteresowanych ośmiotysięcznikami — najwyższy wierzchołek tej góry ma wysokość „zaledwie” 6660 m n.p.m., jednak trójka wspinaczy decyduje się na wspięcie na najniższy z nich — wierzchołek środkowy o wysokości 6310 m n.p.m. Sęk jednak w tym, że jak sama nazwa wskazuje przy wspinaczce wysokogórskiej nie liczy się tylko wysokość, ale też wspinaczka — przeto wejście drogą znamiennie zwaną Shark’s Fin okazuje się czymś poważniejszym niż zimowy wypad na Śnieżkę z bokserem (wyzwanie, przed którą stoi trójca przypomina raczej najlepsze lata aktywności Wojciecha Kurtyki).
Dokument ukazuje kilkuletni przedział czasowy (Jimmy Chin musi być piekielnie cierpliwym człowiekiem — mieć takie materiały, ale czekać, czekać, czekać): od pierwszej, nieudanej próby podjętej w 2008 r. (wówczas team wycofał się będąc jakieś 150 metrów pod wierzchołkiem), poprzez tzw. międzyczas (w tym bardzo poważny wypadek, któremu uległ Ozturk i jego żmudną acz zaskakująco szybką rekonwalescencję), aż do kolejnej ekspedycji z 2011 r. Uwieńczonej — zgodnie z zasadą: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — sukcesem.
Dla jasności: to jest film o wspinaczce, górach i wspinaniu w górach — jeśli „Free Solo” urzekł kogoś pominięciem tej tematyki, to „Meru” może mu niespecjalnie przypaść do gustu. Ale jeśli kochacie góry i zasypiając macie ich obraz pod powiekami (lub, tak jak mi się zdarza wcale nierzadko: widzicie siebie w tych górach) — ten film jest zdecydowanie dla Was. Są piękne widoki, jest mitręga, wysiłek i codzienny znój łojanta (jest mnóstwo szpeju, od którego ciężaru może się zakręcić w głowie), jest szorstka górska przyjaźń…
U mnie mocne 7/10 — plus za bogatą faktografię (mówcie co chcecie, ale opowieści o rzeczach, które miały miejsce są zawsze ciekawsze od zmyślonych historyjek), za emocje, za widoki i przygodę — niewielki minus za to, że nie pojechał z nimi Alex Honnold, który było nie było zrobił trzy ćwierci oskarowego sukcesu wiadomego dokumentu.
PS na tym filmie nie byliśmy w kinie, zobaczyliśmy go w pewnym odpłatnym serwisie internetowym.