Tematyka amerykańska nie gości na tutejszych łamach tak często, jak na to zasługuje — wszakże jako krynica nieskrępowanej wolności („secure the Blessings of Liberty”), a także powszechnej szczęśliwości i dobrobytu („promote the general Welfare” także znalazło swe miejsce w preambule do ichniej konstytucji) powinna stać się naturalną skarbnicą tematów i przykładów… dobrze, że trafia choćby pod pozorem recenzji literackich — jak w przypadku świetnej książki „My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych” autorstwa Jill Lepore.
Jej treść zaczyna się gdzieś w prehistorii, przechodzi przez odkrycie Krzysztofa Kolumba i ponowne „odkrycie” Amerigo Vespucciego (oraz dość przypadkowe nadanie kontynentowi nazwy „Ameryka”), tworzenia zrębów państewek przez emigrantów-dysydentów (np. Maryland przez uciekających przed prześladowaniami katolików), wojny prowadzonej prawie na całym świecie (taka ciekawostka: „nasza” III wojna śląska, będąca właściwie częścią wojny siedmioletniej, z tamtej perspektywy jest wojną francusko-indiańską) oraz wojny o niepodległość — aż do tego, co tygrysy lubią najbardziej, czyi formowania się coraz bardziej jednolitego państwa ze zlepku państewek oraz toczącej się od dwóch wieków z okładem dyskusji: czy Stany Zjednoczone to raczej „stany”, czy jednak bardziej „zjednoczone” i kim właściwie są „Amerykanie” i jak postrzegać amerykańską wolność.
Pytania i wątpliwości wcale nie tak głupie, bo wychodzi na to, że wymyślony i poukładany z naukową dokładnością świat wolności nie do końca był taki wolny, albowiem:
- budowana na niewolnictwie (jeszcze kolonialna) gospodarka musiała zmierzyć się z wyzywającym pytaniem: skoro angielskie prawo od dawien dawna wykluczało posiadanie człowieka przez człowieka (zręby tej zasady wywodzono z Wielkiej Karty) — kim są dzieci białego mężczyzny zrodzone ze związku z czarną niewolnicą? zaś po tym, jak przyjęto, że „tym, kim matka”: czy niewolna osoba może wytoczyć powództwo o uwolnienie?
- problem ten wcale nie był taki błahy, bo przecież już prowadząc walkę o niepodległość trzeba było zmierzyć się z pytaniem o różnicę między zniewoleniem brytyjskim (no taxation without representation) a zniewoleniem afrykańskich niewolników (tak to się później dziwnie poukładało w amerykańskiej polityce, że największymi zwolennikami wolności byli najwięksi przeciwnicy wolności); co jeszcze ciekawsze: po przegranej wojnie do Anglii uciekali, tymi samymi statkami, lojaliści i Murzyni, którzy woleli być poddanymi króla (byli tam także niewolnicy zbiegli z plantacji Waszyngtona i Jeffersona);
- śladem tych dylematów jest kuriozalny sposób obliczania liczby obywateli stanów, koniecznych dla ustalenia ich reprezentacji w Kongresie oraz opodatkowania („Representatives and direct Taxes shall be apportioned among the several States which may be included within this Union, according to their respective Numbers, which shall be determined by adding to the whole Number of free Persons, including those bound to Service for a Term of Years, and excluding Indians not taxed, three fifths of all other Persons”) — te „trzy piąte innych osób” oznaczało, że chociaż niewolnicy nie byli obywatelami (i głosować nie mogli), ich liczba decydowała o nadreprezentacji politycznej Południa (np. mające 140 tys. obywateli New Hampshire dysponowało 4 mandatami w Izbie Reprezentantów, zaś Karolinie Południowej, którą zamieszkiwało tyle samo obywateli i 100 tys. „all other Persons”, należało się 6 miejsc);
- problem rozwiązywał kompromis Northwest Ordinance, w myśl którego nowe stany północne miały być wolne, zaś południowe mogły utrzymać niewolnictwo — dość rzec, że ów kompromis nie tylko doprowadził nieco później do rozpadu federacji (po drodze był jeszcze kompromis Missouri), ale właściwie do dziś wywiera wpływ na realne przeoranie państwa;
- the Framers musieli się także zmierzyć z innymi problemami współczesnego świata: czy U.S.A. mają być monarchią? popularność Waszyngtona była tak wielka (zaś prestiż ustroju republikańskiego tak nikły), że wielu uważało, że powinien on zostać królem nowego państwa; jeśli prezydentura, to może wybierana w wyborach powszechnych? kto powinien mieć prawo głosowania w wyborach? (stanęło na tym, że skoro najbiedniejsi też walczyli o niepodległość, to nie można im odbierać prawa wybierania — 200 lat później z podobnych względów prawa wyborcze w Iranie przyznano już 15-latkom); kto może być obierany na urzędy? aż trudno w to uwierzyć, ale poglądy antyimigranckie były nieobce już u schyłku XVIII wieku.
Czytając książkę Jill Lepore nie można oprzeć się wrażeniu, że Stany Zjednoczone niewątpliwie były paradoksem historii swoich czasów (a może ich oczywistą konsekwencją?), ale są też historią wielu, nakładających się na siebie paradoksów:
- dlaczego Stany Zjednoczone są fundamentalnie świeckim państwem i fundamentalnie religijnym społeczeństwem, któremu jest właściwie obojętne jaką wiarę ktoś wyznaje — byle wyznawał jakąkolwiek? ano dlatego, że twórcom nieobca była myśl, że związek władzy i kościoła zawsze ma negatywny wpływ — tak na wiarę, jak i władze — zaś jedynym sposobem na przeciwdziałanie temu ryzyku jest rozdział państwa i kościołów;
- autorka bardzo wiele uwagi poświęca także zmianom wynikającym i wpływającym na życie społeczne: amerykańska przedsiębiorczość była wynikiem zaprzestania karania więzieniem za długi — upadłość skłoniła do odwagi w inwestowaniu; nauka czytania przełożyła się na rozkwit prasy — umacniając poczucie obywatelstwa; prasa amerykańska (ta poważna) słynie z obiektywizmu, ponieważ do obsesji doprowadzono regułę weryfikacji faktów (fact-checkers do dziś są na etatach w redakcjach, a nieustanne publikowanie sprostowań i korekt oczywistą oczywistością); wymyślenie technik piarowskich i propagandowych przemieniło amerykańską demokrację w wyścig sondaży i agencji reklamowych; autorka nie ma wątpliwości, że umiejętność „sortowania” konsumentów wpłynęła negatywnie na politykę — zamiast prowadzić kampanie ogólnospołeczne, nauczono się adresować poszczególne elementy programu do różnych grup (w ten sposób łatwiej manipulować elektoratem i kłamać);
- paradoks: dlaczego zasada tajności głosowania tak bardzo spodobała się w stanach południowych? ano dlatego, że pozwalała także na sprawdzenie umiejętności pisania i czytania wśród wyborców lub weryfikacji znajomości Konstytucji — co pozwoliło de facto pozbawić możliwości głosowania Murzynów (to już po przyznaniu im praw politycznych; dziś z tego samego względu toczy się batalia o wymóg przyjścia do urny z dokumentem ze zdjęciem);
- rezultat praw Jima Crowa: po 1882 r. Chińczyk nie mógł być obywatelem U.S.A., ale mógł jechać w wagonie z białymi — potomek niewolników obywatelem już był, ale podróżował w innym wagonie;
- ciekawe są też wolty polityczne i społeczne — część z nich naprawdę bardzo zaskakuje, bo o tym, że Republikanie zaczynali jako partia swobód i wolności, a Demokraci długi czas byli zwolennikami status quo, każdy wie, ale kto wie, że Partia Republikańska już w XIX wieku była partią kobiet, które najbardziej sprzeciwiały się niewolnictwu, a później oczekiwały przyznania praw politycznych dla siebie — i tak aż do lat 60-tych ubiegłego stulecia (słoń miał być symbolem GOP dlatego, że z przodu ma odkurzacz, a z tyłu trzepaczkę);
- ciekawostka: w jaki sposób Demokraci zwalczali ustawę o prawach obywatelskich, zakazującą m.in. dyskryminacji ze względu na rasę (mówimy już o 1964 r.)? ano proponując — na zasadzie wrzutki — zakaz dyskryminacji ze względu na płeć, co miało być „tak absurdalne”, że oczywiście spowoduje odrzucenie projektu; pomysł podchwyciły Republikanki — i oto prawo stało się ciałem; to także polityczki z Partii Republikańskiej przez długi czas walczyły o legalizację antykoncepcji (Planned Parenthood była organizacją konserwatywną — zaś jej założycielka została pół wieku później wyrzucona z jej szeregów za… feminizm); legalizacja aborcji to głównie sprawa republikańskich gubernatorów (m.in. Reagana) i prezydenta Nixona;
- co nie zmienia faktu, że dyskryminowane mniejszości wcale nie miały zawsze dla siebie zrozumienia: Stokey Carmichael pozycję kobiet w Black Power widział tylko „na plecach”, zaś studenccy radykałowie z Nowej Lewicy proponowali kobietom „…” (tu zadziałała moja wewnętrzna cenzura — niniejsze łamy próbują wszakże uchodzić za przyzwoity nośnik);
- paradoks: znaczenie Drugiej Poprawki, tego fundamentu amerykańskiej wolności („A well regulated Militia, being necessary to the security of a free State, the right of the people to keep and bear Arms, shall not be infringed”) przez długi czas nie budziło najmniejszych wątpliwości: prawo posiadania broni stanowi tylko i wyłącznie gwarancję praw stanów do powoływania swoje pospolitego ruszenia — i nigdy nie miała oznaczać powszechnego uprawnienia (jeszcze w l. 60-tych prawa ograniczające dostęp do broni podpisywał Reagan, zaś Nixon wprost nazywał broń palną „wynaturzeniem”, zaś w 1986 r. nazywano ją „zapomnianą poprawką”); wykładnia przeciwna wykształciła się znacznie później, na bazie pogłębiających się podziałów politycznych w społeczeństwie amerykańskim — w tym kontekście Jill Lepore uwypukla znaczenie nominacji Roberta Borka do Sądu Najwyższego — zaś zwieńczeniem tej filozofii jest wyrok SCOTUS w/s District of Columbia v. Heller (dopiero z 2008 r.);
- autorka sporo uwagi poświęca tzw. „oryginalizmowi” konstytucyjnemu — zrodzonej dość późno koncepcji, w myśl której napisane w 1787 r. prawa należy odczytywać dosłownie (dość późno także dlatego, że the Framers nałożyli embargo na publikację notatek i wspomnień z konwencji konstytucyjnej, a później nikt nie miał wątpliwości, że trudno przykładać miarę sprzed epoki pary i elektryczności do nowoczesnego świata).
Reasumując: mimo pewnych bolączek „My, naród” jest książką godną polecenia prawie dla każdego — nawet jeśli niektórych znużą historyczne pasaże (dla mnie zawsze warte uwagi ;-) i publicystyczne oceny najnowszych wydarzeń (publikacje historyczne odnoszące się do wydarzeń przeżywanych osobiście przez ich autorów zyskują na doskonałości dopiero po wielu latach — wszakże każdy, kto nadal pamięta tamte sytuacje nie tylko ma swoją ocenę, ale może też mieć dość młócki medialnej), to dość nietypowe spojrzenie na historię U.S.A. — które nazwałbym właśnie historią paradoksów — może się spodobać.
Zdecydowanie polecam.