Nieusprawiedliwiony i zbrodniczy atak Rosji na Ukrainę… te słowa wystarczą za cały komentarz do zdarzeń, które rozpoczęły się rankiem 24 lutego 2022 r. Jednak na wieść o kolejnym akcie putinowskiej agresji przeciwko kolejnemu suwerennemu państwu — była Gruzja w 2008 r., był Krym i „zielone ludziki”, była bratnia interwencja w Kazachstanie kilka tygodni temu — trudno milczeć…
Nie trzeba być bardzo oblatanym w historii, by dostrzec niepokojące nuty w wystąpieniu Putina: nie chodzi przecież o wywołanie napastniczej wojny, lecz o obronę cywilnej ludności w Donbasie, która jest „ofiarą ludobójstwa ze strony kijowskiego reżimu”, nie będzie też żadnej okupacji zdobytych ziem ukraińskich, lecz „demilitaryzacja i denazyfikacja” Ukrainy. To jest dokładnie taka sama propaganda, którą stalinowskie władze uzasadniały napaść na Polskę 17 września 1939 r., wydaje się też, że Kreml chętnie spróbuje sięgnąć po sprawdzone prawno-polityczne rozwiązania zastosowane w 1940 r. wobec Litwy, Łotwy i Estonii.
Rosjanie mają fatalnego pecha do władców — i do władzy, która pomyślność kraju widziała raczej w jego permanentnej ekspansji terytorialnej, a nie w dobrobycie i pomyślności ludności. Dotyczy to nie tylko okresu tatarskiego poddaństwa, tyrańskich Rurykowiczów, Romanowów, zbrodniczych bolszewików, czy późniejszych komunistycznych sekretarzy, ale także czasów współczesnych; wyjątki się zdarzają, chociaż jak to wyjątki, wydają się raczej potwierdzać smutną regułę. Putin, jak przystało na oficera KGB, wywołuje najgorsze sowieckie demony: demagogię, prowokację, zbrojną (niewypowiedzianą) agresję. Aż chciałoby się powiedzieć, że Zachodowi przydałoby się wywołać ducha Reagana, który wiedział, że Kreml argumentów nie słucha, lecz szanuje wyłącznie silnych.
Wierzę i mam nadzieję, że ukraińskie wojska powstrzymają napaść — ale mam też nadzieję, że naród rosyjski wreszcie przestanie dawać wodzić się za nos prymitywnym dyktatorom i wierzyć w wielkomocarstwową propagandę. Zwłaszcza, że wojnę zawsze wywołują politycy, bezpieczni w swych gabinetach, prowadzą, zwykle skryci na tyłach lub w schronach, generałowie — ale na wojnie pierwsi giną młodzi żołnierze, którym nie jest ona do niczego potrzebna (oraz bogu ducha winni cywile). Mamy dwudziesty pierwszy wiek, historia konfliktów zbrojnych jest nieźle udokumentowana — aż wierzyć się nie chce, że po doświadczeniach II wojny światowej można nadal sięgać po te same metody i kłamać w taki sam sposób.