A skoro wczoraj była osiemdziesiąta rocznica alianckiego lądowania w Normandii, dziś nie może być nic innego, jak krótka omówka książki „Normandia ’44. Historia opowiedziana na nowo” Jamesa Hollanda.
A mianowicie, w olbrzymim skrócie — książka w 2/5 składa się z indywidualnych przeżyć walczących po obu stronach, opisów przedzierania się przez bocages, etc.,etc., kolejne 3/8 to omówienie ruchów poszczególnych jednostek wojskowych — mnie zawsze najbardziej interesuje szerszy plan:
- z książki dowiadujemy się, że nie byłoby lądowania w Normandii, gdyby nie wcześniejsze „ćwiczenia”, tj. operacji Torch czy ataku na Sycylię i południe włoskiego buta — raz, że wówczas wciąż jeszcze wykluwały się kluczowe elementy taktyki desantowej, współdziałania wojsk spadochronowych, marynarki, etc., dwa, że dzięki związaniu wojsk niemieckich w Italii odciągnięto ileś tam żołnierzy z wału atlantyckiego;
- nawiasem mówiąc ten cały wał atlantycki to rzeczywiście był niezły przewał: budowano dużo i szybko, jednak szereg umocnień pozostawiał wiele do życzenia, nie mówiąc o ich obsadzie, w skład której wchodzili raczej hiwisi (bardzo często jeńcy przymusem wcieleni do Wehrmachtu), a wyznaczenie feldmarszałka Rommela na ich dowódcę wiele nie zmieniło (głównie dlatego, że wszystkie decyzje zarezerwował dla siebie Führer);
- nie byłoby też operacji Overlord, gdyby nie potężna przewaga materiałowa, którą zapewniło włączenie się do wojny przez Stany Zjednoczone: tam, gdzie Niemcy nadrabiali jednostkowym wyszkoleniem i taktyką, Brytyjczycy sprytem i grą wywiadów (operacja Fortitude to majstersztyk dezinformacji), a Sowieci masą ludzką — Amerykanie przykrywali wszystko praktycznie nieograniczonymi możliwościami uzupełnienia sprzętu i kadr; dość rzec, że z łatwością osiągnięto bezwzględne panowanie w powietrzu i na morzu (to drugie akurat było oczywistością); cóż z tego, że Tygrys na pewno, a Panthera być może była lepsza od Shermana — skoro trzy Shermany wykańczały każdy niemiecki czołg, a łącznie Alianci mieli ich nieskończenie więcej, niż hitlerowcy;
- swoją drogą autor stawia ciekawą tezę: że zwinność Niemców wynikała nie tyle z ich lepszego przygotowania, ile z faktu gorszego wyposażenia — wojsko nieobciążone całym tym szpejem jest bardziej mobilne; tymczasem w przypadku wojsk brytyjskich i kanadyjskich tylko 14% żołnierzy stanowiło pierwszoliniową piechotę (jeszcze mniej liczebne były załogi czołgów), a cała reszta pracowała na tyłach, acz na wspólny sukces;
- no właśnie wszyscy mówią o dowódcach, oddziałach i bitwach, ale przecież inwazja na kontynent to także wielkie przedsięwzięcie logistyczne; nie chodzi jednak tylko o możliwość błyskawicznego przerzucenia niezwykle licznych oddziałów i sprzętu (już 6 czerwca 1944 r. w Normandii wyładowano 132 tys. ludzi i 20 tys. pojazdów), ale też zasilenia całej tej masy — operacja PLUTO, czyli przeciągnięcie rurociągu tłoczącego paliwo, składy amunicji, żywność, umundurowanie, uzupełnienia, dwa sztuczne porty Mulberry — ktoś to wszystko musiał ogarnąć, a w ogarnianiu Amerykanie nie mieli sobie równych;
- z tej przewagi materiałowej czasem wychodziły zgryzoty: lotnictwo bombardowało nie tylko umocnienia, ale też stacje kolejowe, bocznice, mosty, wiadukty i drogi — na czym siłą rzeczy ucierpieć musieli Francuzi, co nie tylko powodowało dyskomfort decydentów, ale też ryzyko konfliktów z de Gaullem (który i tak się oczywiście obraził, bo jego oddziały nie zostały przewidziane do użycia w D-Day).
I dlatego właśnie rychło doszło do przełamania, wyjścia z półwyspu Contentin, rychłego wyzwolenia Paryża, etc. — i dlatego właśnie Alianci, za cenę znacznie mniej liczebnych ofiar, lali nazistów wcale nie gorzej, niż Armia Czerwona.
(James Holland, „Normandia ’44. Historia opowiedziana na nowo”, [’Normandy ’44: D-Day and the Epic 77-Day Battle for France’] , tłum. Cezary Domalski (? — w moim e-bóku jest notka wydawnicza z innej książki tego samego wydawcy, który znów nie podaje nazwiska tłumacza nawet na swej stronie…), wyd. Napoleon V, na papierze 670 stron)