Nie mam pojęcia czy jest Oscar za najbardziej pozytywny i motywujący film, ale gdyby takiego nie było, należy go natychmiast przyznać — za film „The Disaster Artist”. Oto jest opowieść o tym, że chcij czegoś bardzo, a nawet jeśli się nie uda — kiedyś wyjdziesz na swoje.
W pewnym skrócie (opowiadam, żeby samemu nie zapomnieć, bo historii nie znałem): jest sobie człowiek (Tommy Wiseau, świetna rola Jamesa Franco), który ma marzenia — chce wystąpić w dobrym filmie, a skoro nikt mu nie proponuje takiej roli, a jest przy kasie, wychodzi na to, że film ten nakręci sam. Ekipę tworzy mniej lub bardziej przypadkowa paczka, drugą ważną rolę powierza innemu marzycielowi (Greg Sestero, w tej roli Dave Franco). Dzieło nosi tytuł „The Room”, Wiseau wydaje na nie z własnej kieszeni najprawdopodobniej 6 mln dolarów, film puszczany jest w jednym kinie przez dwa tygodnie, w tygodniu otwarcia przynosi 1,8 tys. dolarów…
Po jakimś czasie okazuje się, że klapa staje się trampoliną do sukcesu, nawet jeśli nie artystycznego, to jakiegoś innego (nie jest łatwo zapracować na miano najgorszego filmu świata).
Piętnaście lat później film o tym filmie kręci Franco, w roli głównej obsadza siebie (i swojego brata, a nawet jeszcze jednego brata), palce w robocie macza Seth Rogen (znany m.in. z „Sausage Party”)… Jeśli ktoś się martwił, że wraz z „Clerks 2” skończył się Kevin Smith, to może i się skończył chyba nie jest tak źle, bo są następni — osobiście dawno już nie śmiałem się w kinie tak szczerze i tak bezpretensjonalnie (ostatnio chyba na „Erdmannie”).
Całkiem przy okazji, bo tak mnie naszło: gdyby ktoś u nas chciał skorzystać z koncepcji, jaki polski film typowalibyście do wykorzystania? Ja stawiam na „Hiszpankę”, bo coś mi mówi, że na jego planie też musiał być niezły cyrk…
Zaś film „The Disaster Artist” P.T. Czytelnikom szczerze polecam, zwłaszcza jeśli lubicie głębsze pokłady absurdu.