Dla niewierzących w polskie kino (i agnostycznych niedowiarków takich jak ja) — nawrócenie może przyjść pod wpływem filmu „Boże ciało”, bo nawet jeśli cuda zdarzają się tylko raz na jakiś czas, to każdemu trzeba dać drugą szansę, nawet jeśli czasem się okazuje, że tylko nadstawiliśmy drugi policzek.
W skrócie i nie paląc: Danielowi, pensjonariuszowi jednego z poprawczaków, całkiem przypadkowo (ale też zgodnie z zasadą, że człek sprytny wykorzystuje dane mu szanse — ale nie wbrew powołaniu, bo pewien żar i dar chłopak w sobie ma — w tej roli doskonały Bartosz Bielenia) udaje się założyć sutannę, a nawet zastępować chorego proboszcza w pewnej parafii (tamtejsze auta mają tablice RKR co troszkę ustawia narrację). To, co miało być tylko okazją do zjedzenia darmowego obiadu i być może złapania jednego noclegu staje się pewnego rodzaju wyzwaniem ale też katharsis dla lokalnej społeczności, mocno rozdartej niedawną tragedią…
Najlepsze jest to, że twórcy nie jadą zanadto po tym naszym ludowym chrześcijaństwie: parafianie nie tylko potrafią docenić stosującego nieortodoksyjne metody „księdza”, ale zapiekli w nienawiści nie są aż tak zapiekli i potrafią się wreszcie opamiętać. Bo każdy musi mieć daną drugą szansę, nawet jeśli w gruncie rzeczy jest tylko uduchowionym zbirem…
(Sądząc po nabitej po brzegi sali kinowej film ma niezłą famę, nie wiem czy tylko ze względu na oskarową nominację i zapowiedź hollywoodzkiego remake — ale nie mam pewności czy aby część publiki nie była nieco rozczarowana ;-)
U mnie mocne 8/10 — plus za dobrą polską robotę i za brak zbytecznej spinki, tudzież za realizm i niewątpliwą świeżość ujęcia.
Słowem: jest i do śmiechu, i do zadumy, jak to w życiu chyba najczęściej bywa — ja zaś mówię Wam: podążajcie do kin!