A teraz coś z całkiem innej beczki, czyli kolejny przypadek beznadziejnej inicjatywy ustawodawczej, czyli pomysł, by każdy pacjent, który nie dostał się do wybranej przychodni w ciągu 60 dni mógł liczyć na pokrycie przez NFZ kosztów płatnej wizyty lekarskiej (przedstawiony przez posłów Konfederacji projekt ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych).
A mianowicie, w pewnym skrócie:
- jest przepis, iż wszystkie świadczenia medyczne (szpitalne, ambulatoryjne, etc.) mają być udzielane „według kolejności zgłoszenia” świadczeniobiorców, z wyjątkim pacjentów kontynuujących leczenie w danej placówce;
- nie istnieje natomiast przepis, który by mówił jak długa może być kolejka do lekarza i jak długo można oczekiwać na wizytę…
- …aż do tego momentu, bo przecież praca posła polega na tym, że wystarczy napisać, że ma być inaczej: każdy ubezpieczony ma mieć prawo do przyjęcia przez „darmowego” lekarza w ciągu 60 dni od zgłoszenia się do przychodni;
art. 20a ust. 1 ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych (projekt)
W zakresie ambulatoryjnej opieki specjalistycznej świadczeniobiorca ma prawo do uzyskania świadczenia […] w terminie nie dłuższym niż 60 dni od dnia zgłoszenia się do świadczeniodawcy.
- „celem nowelizacji jest wprowadzenie mechanizmu skracającego czas oczekiwania na świadczenia z zakresu ambulatoryjnej opieki specjalistycznej do maksymalnie 60 dni” — napisali pomysłodawcy w uzasadnieniu projektu, dzięki czemu świat od razu stał się jaśniejszy;
- ich zdaniem jest luka w prawie, a ta luka jest niezwykle łatwa do załatania: jeśli NFZ nie będzie w stanie zagwarantować świadczenia w terminie 60 dni (choćby w innej placówce), pacjent będzie miał prawo pójść do innego lekarza, zapłacić za wizytę — a koszty uzyskanej opieki zdrowotnej będzie ponosił NFZ;
art. 20a ust. 2 ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych (projekt)
W przypadku braku możliwości udzielenia świadczenia w terminie określonym w ust. 1 przez wszystkich świadczeniodawców, z którymi oddział [NFZ] zawarł umowę o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej, świadczeniobiorca ma prawo skorzystać ze świadczenia u innego podmiotu leczniczego na zasadach odpłatnych, a [NFZ] jest zobowiązany do zwrotu całości poniesionych przez świadczeniobiorcę kosztów tego świadczenia.
- zwrot kosztów wizyty nastąpić miałby na wniosek pacjenta, złożony w ciągu 60 dni od wykonania świadczenia, a NFZ miałby oddać pieniądze w terminie 30 dni od wydania stosownej decyzji (co w sumie daje max. 120-150 dni);
- zaś niezwrócone koszty miałyby się stać należną i wymagalną wierzytelnością świadczeniobiorcy wobec NFZ — acz nieprzerzucaną na przychodnię, która nie udzieliła świadczenia w terminie 60 dni.
Zamiast komentarza: w uzasadnieniu autorzy projektu przytaczają liczbę osób czekających na wizyty u specjalistów i czas oczekiwania: prawie 46 tys. osób w stanie pilnym do neurologa, 66 dni do neurologa, 160 dni do endokrynologa, etc. etc. Skutkiem regulacji byłoby nie tylko poprawienie dostępności do opieki medycznej, ale też zmniejszenie nierówności społecznych (sytuacja, w której wszyscy coś tam płacą, ale jak trzeba skorzystać, to tylko niektórych stać na prywatne wizyty lekarskie), jak też lepsza efektywność wydatkowania publicznych pieniędzy przekładająca się na zwiększenie efektywności systemu opieki zdrowotnej…
…i choć się zgadzam, to przecież zgodzić się nie mogę: zakładając, że wizyta opłacana przez NFZ jest tańsza, a u prywatnego droższa, to operacja skończy się nie tylko transferem pieniędzy z mniej do bardziej sprawnych placówek (prawidłowo), ale też realnym wzrostem kosztów świadczeń medycznych — czyli żadnych oszczędności finansowych nie będzie. No i druga sprawa: zakładając, że to wypali — czy aby nie ma obaw, że spowoduje zapchania kalendarzy w prywatnych i płatnych klinikach, i wszystko wróci da capo al fine?