To w sumie ciekawa przypadłość: chociaż najbardziej lubię filmy sensacyjne, na książki tego rodzaju generalnie szkoda byłoby mi czasu (są wyjątki, no ale cóż, nobody’s perfect). To samo tyczy się literatury; jak widać uwielbiam wątki historyczne (i reportaże), ale niechby ktoś zekranizował „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” Filipa Springera — bałbym się, że wyjdzie remake „Inaczej niż w raju” Jima Jarmuscha…
Filip Springer to moje reporterskie odkrycie ostatnich lat: „Miedzianka” i „Wanna z kolumnadą” były świetne, ale już książki „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach” bodajże nie skończyłem. Niedawna nowość — efekt projektu Miasto Archipelag, w którym Springer spróbował podejrzeć los miast, które wskutek reformy administracyjnej 1999 roku utraciły status siedziby województwa — to kolejne dzieło, które śmiało można polecać.
Nie wiem nic o życiu w takim mieście (nie wiem nic o życiu w innym mieście niż Wrocław; nie jestem Kantem, ale sugestie migracji zawsze puszczałem kantem); nie wiem też co o życiu w takim mieście wiedział i wie poznaniak Filip Springer. Nie wiem też czy Springer nie doznał „ukłucia Kapuścińskiego” — czy aby naprawdę gdzieś tam po 1999 r. nie da się już kupić garnituru, bo tylko pracownicy urzędu wojewódzkiego się w nie ubierali lub czy gdzieś indziej najbardziej wymarzoną inwestycją jest McDonald’s — jednak owe podróże ze Springerem naprawdę czyta się z zapartym tchem (minus momentami niepotrzebne wulgaryzmy, ale chyba teraz mamy takie czasy, że nawet reportaż musi być tak bardzo „od serca”).
Tego chyba nawet nie da się zweryfikować, bo przecież każdy człowiek żyje swoim życiem i to co dla jednego oznacza brak perspektyw, innemu będzie perspektywy kształtowało (zawsze przypomina mi się anegdota o dwóch pracownikach firmy Bata, którzy wrócili z rekonesansu w Afryce) — natomiast „Miasto Archipelag” na pewno warto przeczytać.