Krótko i na temat: jeśli lektura książki „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej miałaby Was zachęcić (tak jak mnie) do przeczytania książki „1956. Przebudzeni„, Piotra Bojarskiego — obawiam się, że czeka Was srogie rozczarowanie. Odcinanie kuponów od dobrego (lecz jeszcze nie do końca sprawdzonego) wzorca nie zawsze się sprawdza.

1956 rok to niewątpliwie bardzo ważna data w historii powojennej Polski — odejście od totalitarnego stalinizmu na rzecz autorytarnej gomułkowszczyzny to coś jak… jakby powiódł się zamach Georga Elsera, wskutek czego władzę przejęliby von Blomberg, Canaris i Schwarze Kapelle. Pal licho, że koncept Grzebałkowskiej obejmował pokazanie roku końca wojny głównie przez pryzmat życia zwykłych Polaków, a Bojarski sięga do już dość dobrze udokumentowanych tekstów i tematów, rozmów z osobami, które już dużo o tym wszystkim opowiedziały (nowością jest dla mnie może rozdział o tow. Wiesławie, w którym narrację prowadzi jego syn, Ryszard Strzelecki-Gomułka).
Szkoda, że wyszło to po prostu średnio.
Niestety, czy to za sprawą autora — czy też redakcji? — książka poświęcona tej dacie przypomina raczej antologię 12 różnych tekstów prasowych napisanych przez różnych autorów. Powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia — nie odniesienia, lecz właśnie powtórzenia, jakby autor rozdziału n nie wiedział, że sprawa była już wspomniana w rozdziale n-1 — to ból mniejszy.
Ból większy to robota redaktora, który albo chciał się wykazać elokwencją, albo uważa czytelników książki za idiotów.
Przykłady? Ot takie coś:
Skąd akurat bikiniarze? Bo nosili pstrokate krawaty z atomowym grzybem na atolu Bikini [w latach czterdziestych i pięćdziesiątych Amerykanie przeprowadzali tam próby atomowe — red.].
albo:
Plotki biorą się być może z deklaracji obradującego 20 października w Warszawie zjazdu dąbrowszczaków [lewicowych uczestników wojny domowej w Hiszpanii, byłych żołnierzy międzynarodowej brygady im gen. Jarosława Dąbrowskiego — red.], którzy zapowiadają, że w razie potrzeby mogą znowu chwycić za karabiny.
I tak bodajże 23 razy (sic!) — o Żdanowie, Służbie Bezpieczeństwa SS, Kalininie dzisiejszym Twerze, SB, która zastąpiła Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego, Andrzejewskim [Jerzym — red.], Bundzie, który był lewicowo-socjalistyczną partią żydowską, etc. etc. Mnie taka praca redaktora po prostu denerwuje, wytrąca z równowagi.
Czy to oznacza, że „1956. Przebudzeni” nie jest warta uwagi? Jeśli interesuje Was współczesna historia Polski, a nie wiecie o tym zupełnie nic — na pewno warto po tę książkę sięgnąć (uprzednio sprawdziwszy czy nie ma czegoś lepszego). Jeśli jednak chcielibyście pogłębić swoją wiedzę — niestety, ani styl, ani tematyka, ani podejście do tematu nie gwarantują takich doznań.