Jeśli wszystko już było, to właściwie dlaczego nie zacząć wszystkiego od nowa? Twórcy filmu „Morderstwo w Orient Expressie”, najwyraźniej hołdując regule, że najbardziej lubimy dzieła, które dobrze znamy: wzięli stary dobry pomysł, dołożyli mnóstwo pięknych obrazków, radykalnie powiększyli — dziś chyba wszystko musi być NAJ — wąsy Herculesa Poirota… voilà!

„Morderstwo w Orient Expressie” z 2017 roku to kolejna już ekranizacja klasycznego kryminału Agaty Christie. Idąc do kina było mi o tyle łatwiej, że książki nie czytałem, a adaptacji Sidneya Lumeta z 1974 r. nie pamiętam — stąd też nie można mi zarzucić, iżbym był w taki lub śmaki sposób nastawiony, uprzedzony, etc.
Co zatem na pewno będę pamiętał po seansie? Niezłe, bardzo klasyczne zdjęcia, świetne kostiumy i scenografię — oraz bardzo imponujący wąs wyhodowany przez Kennetha Branagha, (reżysera, który raczył obsadzić się w głównej roli; automagicznie przypomnieli mi się Alfred Hitchcock i Stanisław Bareja, ze swoimi trzecioplanowymi rólkami w swoich własnych filmach).
Poza tym właściwie w filmie niewiele się dzieje — jedzie pociąg z daleka, na jednego z pasażerów śmierć czeka, detektyw Hercules Poirot, zmuszony zająć się zagadką, rozwiązuje ją, chociaż nic się nie zgadza — i wszystko się splata.
Słowem: jeśli nie macie na co iść do kina, to na „Morderstwo w Orient Expressie” przejść się można. Ale gdybyście mieli coś lepszego do roboty, odpuszczając ten film wiele nie stracicie.