Połowa lutego, a pogoda jakby wiosna, aż żal siedzieć w domu — można iść do kina, na przykład na film „Dżentelmeni”. Zobaczyć na własne oczy jak to było z tym, że złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzymał…
W skrócie i nie paląc: przychodzi facet (kiepskiej etyki dziennikarz, w tej roli Hugh Grant) do faceta (pomagiera machera od uprawy trawki) i chce mu sprzedać, za okrągłe 20 milionów, scenariusz filmowy. Scenariusz niebanalny i być może rzeczywiście wart tych pieniędzy, bo dotyczący machera, któremu przyszło do głowy wyjść z interesu, oczywiście po solidnym cash-oucie. Branża najwyższego ryzyka, więc z wyprzedaży chce skorzystać jeszcze paru szemranych typów…
Powiedzieć, że dzieje się, to za mało — „Dżentelmeni” (swoją drogą sądząc po garderobie i anturażu — gangsterka w marynareczkach, dresiarze w dresikach jak od Burberry’ego, etc. — myślałby kto, że będzie kolejne „manners maketh man”) zasuwają w tempie iście szatańskim, co jest o tyle wspaniałe, że ten trwający prawie dwie godziny film mija jakby trwał chwilę (autentycznie nie ma żadnych przestojów). Czy wszystko w historii się spina? nie przysięgnę, ale przecież nie o to chodzi, bo to kino rozrywkowe.
(Z ciekawostek: wiedząc, że idziemy na najnowszy film w reżyserii Ritchiego, odświeżyliśmy sobie „RocknRolla” — cóż powiedzieć, to jest właściwie ten sam schemat skeczu-teledysku.)
U mnie mocne 7/10: na pewno nie ma w tym wielkiego aktorstwa (chociaż warto dostrzec vis comica Colina Farrella), porywającej opowieści lub wzruszeń czy innych emocji, ale jest naprawdę świetna zabawa podana w atrakcyjny wizualnie sposób, a wszystko to w ostrym tempie.