Mawiają wprawdzie, że na Nowy Rok dnia jak na barani skok, jednak okolice najkrótszego dnia w roku to najlepszy czas na testy latareczek. Err… najlepszy czas na test najlepszych latarek — bo dziś będzie kilka akapitów o tym dlaczego Olight S10 nie jest już tą naj-naj — i co sprawiło, że z tronu zrzuciła ją młodsza i mniejsza kuzynka — czyli kilka zdań o latarce Olight S1 mini HCRI.

Na początek tradycyjna garść danych technicznych latarki Olight S1 mini HCRI:
- wymiary: 54 x 21 mm, masa 43 g (wraz z akumulatorkiem);
- obudowa: wykonana z aluminium, klasa wodoszczelności IPX8 (powinna wytrzymać zanurzenie do 2 metrów), silny magnes w zakrętce umożliwiający przymocowanie latarki do stalowych przedmiotów;
- źródło światła: dioda Cree XM-G3, max. 450 lumenów, temperatura barwowa światła 5500 K, kolimator o szerokiej wiązce światła;
- zasilanie: bateria CR123, w zestawie akumulator RCR123A (650 mAh);
- mnóstwo trybów pracy: trzy podstawowe (250/50/12 lm), turbo (450 lm, po 1 minucie przełącza się na 250 lm) oraz moon (0,5 lm), a także stroboskopowy (10 Hz);
- klips i pasek na rękę.

W praktyce Olight S1 mini HCRI to kolejna naprawdę malutka latarka o wielkich możliwościach: w trybie turbo bije na 70 metrów (mniej niż S10, ale pamiętajmy, że S1 ma znacznie szerszą strugę światła), ale nawet w najsłabszym ustawieniu zasięg światła całkowicie wystarczające wynosi 18 metrów (producent zapewnia, że w tym trybie baterii starczy na 30 godzin pracy).
Bardzo przydatny jest tryb moon, dzięki czemu można sobie z bliska oświetlić to, co dla nas aktualnie najważniejsze; z bliska, ale bez oślepiania — dość rzec, że świetnie sprawdza się on przy czytaniu mapy w ciemnościach, dyskretnym badaniu zawartości nocnego stolika, etc. etc. (I tak do pełnego rozładowania, co ma nastąpić po 15 dniach.)
(Tradycyjnie natomiast nie czuję trybu stroboskopowego, ale być może jest on przeznaczony do jakichś specjalnych technik przesłuchań — naprawdę przy tym migotaniu można oszaleć.)

Drobna rzecz a cieszy: w zestawie otrzymujemy akumulatorek (oznaczenie RCR123A, jego pojemność to 650 mAh), który bardzo ułatwia życie (wiadomo, że baterie CR123 do najtańszych nie należą) — ale jego cechą szczególną jest to, że ładowanie nie wymaga żadnej ładowarki. Otóż wtyk micro-USB wpinamy… bezpośrednio w akumulator, dzięki czemu możemy go naładować praktycznie zawsze i wszędzie.
(Kurczę, jakiego trzeba geniuszu, żeby wymyślić tak prostą i praktyczną rzecz?)
Inną interesującą funkcjonalnością jest wyłącznik czasowy, dzięki któremu latarka może wyłączyć się sama (po 3 lub 9 minutach). Tego w praktyce jeszcze nie testowałem, ale myślę, że może być przydatne np. przy obozowaniu.

Do czego można używać tak maluteńkiej latareczki jak Olight S1 mini? Właściwie to do wszystkiego, bo najwspanialszą cechą takich maleństw jest to, że można ją mieć pod ręką (w kieszeni, torebce, plecaczku) dosłownie zawsze — i użyć kiedy trzeba.
Rzecz jasna bardziej „bojowe” potrzeby lepiej zaspokaja poważniejszy sprzęt — przewagą byle czołówki nad byle latarką jest to, że mamy wolne ręce — ale na tym właśnie polega przewaga sprzętu EDC, że można go mieć przy sobie zawsze, bez wysiłku (analogicznie jak z kieszonkowym Leathermanem).

Jakie wady dostrzegłem podczas używania latarki Olight S1 mini HCRI? Dosłownie bzdureczki: raz, że przednia soczewka nie została schowana za rantem (jak w S10), więc w pewnym stopniu jest narażona na ryzyko kontaktu z otoczeniem; dwa, że sposób montażu paseczka sprawia, że zwieszając się z nadgarstka mierzy w górę, co utrudnia szybki „kowbojski” chwyt.
Poza tym to naprawdę bardzo fajna, funkcjonalna i wygodna latarka, która waży mniej-więcej tyle co sześć 5-złotówek; kosztuje wprawdzie nieco więcej, ale w tym akurat przypadku radośnie ratuje sprawę sprytny akumulatorek.
Ze swojej strony zdecydowanie polecam :-)
Disklajmer: rzeczona latareczka została przekazana przez sklep Militaria.pl.