Czy widzieliście kiedyś w kinie obraz trwający trzy i pół godziny, który nie sprawiałby wypchanego na siłę treścią (lub co gorsza pełnego dłużyzn)? Taki właśnie jest film „Irlandczyk” — trwa dłużej niż „Ojciec chrzestny II” (ale krócej niż „Dawno temu w Ameryce”), ma równie dobrą obsadę… Czego jeszcze chcieć?

Zaczynając od początku: „The Irishman” jest biograficznym filmem poświęconym pięciu się Franka Sheerana (Robert De Niro) po szczeblach kariery — od nieuczciwego kierowcy ciężarówki, do specjalisty od mokrej roboty i cyngla włoskiej Mafii, a także działacza związków zawodowych. Powiązania Cosa Nostry ze związkowym bossem (Jimmym Hoffą, w tej roli Al Pacino) wyniosły Sheerana na szczyt ruchu robotniczego, aby następnie — przynajmniej według jego własnych słów — zmusić go do zastrzelenia przyjaciela (formalnie ciała Hoffy nigdy nie odnaleziono, natomiast w 1982 r. został uznany za zmarłego).
Wracając do filmu: „Irlandczyk” jest dziełem klasycznym w formie i wyrazie — opowieść toczy się niespiesznie, jest dużo gadania, jedzenia, nalewania sobie drinków. Być może odbiorcom preferującym bardziej dynamiczne sceny akcji (bondowską miarą: „From Russia with Love” vs. „Skyfall”) może brakować gonitw, samochodowych pościgów, skoków z trzeciego piętra na główkę, bijatyk, ale taki jest i był przecież Scorsese. Są — odpowiednio odmłodzeni i postarzeni (akcja obejmuje pięć dekad życia i śmierci) — ale świetni jak zawsze De Niro i Pacino (zabawnie jest porównać bohatera odmłodzonego z wyciągniętym z pamięci jego dawniejszym emploi).
Wszystko jak za dawnych dobrych lat — całkiem zabawne, że taką formę i treść zagwarantował nam… Netflix (!), któremu zawdzięczamy ten wspaniały film.
U mnie mocne 9,5/10 — i nie pytajcie mnie czy lepszy jest „Joker” (na którym byliśmy w kinie dwukrotnie, co oznacza, że jest świetny) czy „Irlandczyk” (od którego tyłek mnie jeszcze nieco pobolewa, bo oczywiście obejrzeliśmy ten film w klasycznej sali kinowej).