Chcecie obejrzeć cholernie dobre, mocne, trzymające w napięciu kino? O dwóch takich, co musieli przedrzeć się przez linie wroga, żeby ocalić 1600 ludzi? Idźcie na film „1917”, a nie pożałujecie.
W pewnym skrócie i nie paląc, „1917” ogrywa schemat dość podobny do… najnowszych „Gwiezdnych Wojen”: ktoś (dwóch młodych brytyjskich żołnierzy walczących na froncie zachodnim Wielkiej Wojny — w roli Williama Schofielda znany z „Captain Fantastic” George MacKay, w roli Toma Blake niejaki Dean-Charles Chapman) musi przedostać się w niezmiernie niebezpieczne miejsce (za linie wroga, do lasu w Écoust) by dostarczyć ważną wiadomość. Jeśli im się nie uda, cały 2 batalion pułku Devonshire wpadnie w zastawioną przez Niemców pułapkę. Muszą się spieszyć, bo na wykonanie zadania mają kilkanaście godzin; dowódca wiedział co robił, bo do wykonania zadania wybrał szczególnie zmotywowanego wojaka — jego brat jest porucznikiem w feralnym pułku.
O tym co przeszli i co widzieli, pisać nie będę, chociaż mam niejasną pewność, że scenograf naczytał się sporo o piekle tamtego frontu (historycy mówią, że pamięć horroru wojny okopowej kazała Hitlerowi postawić na strategię Blitzkriegu). Nie mamy natomiast scen batalistycznych, oszczędzono nam także jakichkolwiek tromtadracji, dywagacji i elukubracji (nie ma nawet podniosłej muzyki) — dość rzec, że wiele wskazuje na to, że zamiast medalu żołnierz mógł liczyć tylko na „fuck off!” ze strony dowództwa.
Ba, nie napiszę nawet czy „1917” kończy się happy-endem. Nie dlatego, że nie chcę palić — po prostu odpowiedź na to pytanie zależy od punktu widzenia (zobaczcie, przekonajcie się sami).
U mnie „1917” dostaje mocne 9,5/10; plus za pewnego rodzaju formalną kameralność (bo kamera cały czas prowadzi naszych bohaterów — nie ma żadnych przeskoków scen, reminiscencji, pokazywania czającego się wroga, etc.), za brak klasycznego bohaterstwa (Schofield nie chce być hero, boi się, jego strach aż wyłazi z ekranu), za realizm i naturalizm.
Zdecydowanie polecam.