Nie żebym się znał na Rumunii, albo umiał pisać recenzje książek… ale po przeczytaniu „Rumunia — Albastru, ciorba i wino” Agnieszki Krawczyk tak mi w duszy zagrało, że nie mogłem się oprzeć.
A mianowicie, w pewnym skrócie:
- to nie jest książka historyczna i nie opisuje ze szczególną dokładnością rumuńskiej polityki, ale nie brak w niej informacji, które warto zapamiętać, na przykład o tym, że Rumunia jest piekielnie zróżnicowanym krajem, co wynika z jej historii: od zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny (tej samej, którą kiedyś mylili z Włochami) w połowie XIX wieku, poprzez przyłączenie — oderwanego od Węgier, ale zamieszkałego w znacznym stopniu przez niemieckich Sasów — Siedmiogrodu i wyśnieniu snu o România Mare… a tu jeszcze Dobrudża podzielona, a tu Besarabia oderwana…
- do tego łańcuch Karpat, który potężnym rogalem przecina rumuńskie ziemie, jak bardzo utrudniając komunikację między północą i południem — teraz będzie jasne dlaczego jedna z największych arterii drogowych miejscami prowadzi wiaduktami wybudowanymi wzdłuż rzeki Olt — i dlaczego Transalpina i Transfăgărășan mogą wydawać się tylko fanaberią wyasfaltowaną dla turystów;
- Rumunia jest nie mniej podzielona jeśli chodzi o swe pochodzenie i dziedzictwo: czy to dumni potomkowie Daków, mówiący językiem nawiązującym do wielkiego imperium sprzed dwóch tysięcy lat? czy jednak sturczeni Słowianie żyjący w państwie o nazwie sfałszowanej przez conducătora, a mówiący językiem romanizowanym mocno na siłę, który w dodatku w pewnym momencie zmienił alfabet? (o tym się fajnie czyta, zwłaszcza jeśli ktoś lubuje się w takich smaczkach, ale weź tu zrób państwo, naród i społeczeństwo, jeśli właściwie nic kupy się nie trzyma… jeśli ktoś myśli, że tylko polska historia bywała pokręcona, należy wybić się z mylnego błędu);
- stąd też rumuńskie życie toczy się w takim rytmie, w jakim się toczy — troszkę południowym i bałkańskim, troszkę romańskim — chyba że na drogach, gdzie oczywiście jeździ się szybko i wyprzedza w każdym hipotetycznym miejscu, nawet na tych krętych górskich drogach (acz, co ciekawe, bez specjalnej presji, agresji, klaksonów, etc.);
- (autorka pisze też o „wesołym cmentarzu”, którego na własne oczy nie widziałem, jakichś knajpach Bukareszcie, w którym ostatni raz byłem jeszcze za Ceaușescu oraz potrawach, których nie smakowałem, o systematyzacji wsi oraz całej ciężkiej historii lat 1947-89, która nadal dusi wielu Rumunów, o rumuńskim winie, które jest naprawdę pyszne — a także o pewnym krwawym hospodarze, którego zwali Vlad Drăculea, a któremu popkultura doprawiła taką gębę, że aż strach! — ale żądnych tej i innej wiedzy zdecydowanie już odsyłam do książki).
Zamiast komentarza: recenzja słaba i na temat, ale książka niezła — a najlepsze to, że z ubiegłorocznego rekonesansu wnoszę, że kraj fajny i na pewno godzien uwagi.
Czego sobie i P.T. Czytelnikom z całego serca serdecznie życzę :-)
(Agnieszka Krawczyk, „Rumunia — albastru, ciorba i wino”, Wydawnictwo Poznańskie, na papierze 400 stron)