W bardzo dużym skrócie: jeśli chcecie zobaczyć film „Siedmiu wspaniałych„, to można. O ile dobrze pamiętam Brynner, McQueen i Bronson byli nieco lepsi — ale w wersji z 2016 r. przynajmniej jest prawdziwy Afro-Amerykanin, rdzenny Amerykanin, mexicano i Chińczyk z nożami. Jakie czasy taki remake — ale przecież „Siedmiu wspaniałych” z 1960 to przecież nic innego jak opracowanie „Siedmiu samurajów”.
Klasyczny western na nowe czasy — tak chyba można skwitować film, w którym główną rolę gra Denzel Washington, zaś główny czarny charakter jakoś nasuwa mi na myśl Jean-Baptiste Emanuela Zorga (tyle, że nie przypominam sobie sceny, w której byłoby pokazane co Bogue bierze, że ma takie dziwne oczy). Muzyka, teledysk, proste sceny, proste schematy. Nawet światło cały czas dawało radę (pewnie facet z blendą miała mnóstwo roboty z podświetleniem ocienionej rondem kapelusza twarzy Sama Chisolma).
Niemniej odświeżywszy sobie niedawno „Nienawistną ósemkę” (z DVD) muszę przyznać, że albo jestem już za dorosły na klasyczne westerny, albo po prostu ta formuła się przejadła (rety, jak ja kiedyś kochałem westerny — ale przecież to było jeszcze przed „Gwiezdnymi wojnami„!). Banalny schemat zmagań bezwzględnego dobra z bezwzględnym złem może być świetną wskazówką dla formujących swe postawy życiowe nastolatków, ale stary koń nawet nie umie się uśmiać.
Wszystko jakieś takie za proste, za łatwe, zbyt oczywiste…
Reasumując: film „Siedmiu wspaniałych” można zobaczyć, ale na nazbyt wiele się nie nastawiajcie. Warto też chyba wyłączyć pamięć, bo szkoda, żeby prysł czar dzieciństwa.
U mnie „Siedmiu wspaniałych” nie zasłużył na więcej niż trzy z plusem w starej szkolnej skali — z czego trója za film, a plus za odgrzany sentyment. Chcecie to idźcie, ale proszę pamiętać, że nie namawiałem.